Słowo się napisało na fejsie, więc jedziemy z tą recenzją, misie kochane (ostrzegam, że będą spoilery).
Absolutnie wymiatająca i rozpalająca scena otwarcia. Zbliżenie na panikę, łopot nietoperzych skrzydeł we mgle i nagły atak latającego miotacza ognia o głosie Benedicta Cumberbatcha. Niby wiadomo z poprzedniej części, że będzie pożar, ale i tak po niby łagodnym otwarciu wgniata w fotele. Wprowadzony zostaje też dodatkowy wątek w scenę śmierci smoka – w jego zabiciu pomaga Bardowi syn. Czy tego reżyser chce, czy nie – chrześcijańskie skojarzenia są nie do uniknięcia. Jakoś nie narzekam z tego powodu.
Sporo humoru, w stylu nieco wojskowym (choć nie dotyczą wdzięków Maryny, no może z jednym wyjątkiem, ale ta Maryna jest wtedy, hm, transgenderowa), który świetnie równoważy powagę scen, które mają być poważne. Chociaż miałam też pewien dysonans poznawczy, widząc pancerną dziką świnię. Niby źwierzątko śmieszne, a tu okazuje się, że całkiem waleczne.
Romans międzygatunkowy kwitnie, ale nie jest dla mnie przekonujący. W świcie Tolkiena jest on niemożliwy i już. Z rzeczy irytujących też przedłużone i kompletnie bezsensowne pojedynki, przynajmniej dwa. To znaczy bezsensowne, bo przedłużone. Nie mówię, żeby zaraz kończyć scenę jak Indiana Jones w „Poszukiwaczach zaginionej arki”, ale przewlekanie jej ponad miarę powoduje, że staje sie ona nierealna i z walczących robi idiotów, którzy nie potrafią myśleć strategicznie.
Kilka scen ewidentnie inspirowanych grami komputerowymi (w jednej z nich Legolas w roli głównej) i świetna, moim zdaniem, walka Galadrieli. Wiem, że ja o jednym, ale też mi się jej zwycięstwo kojarzy po katolicku. Szczególnie po tym, jak wsłuchałam się w to, co mówi królowa elfów: o braku imienia, kształtu, miejsca. Kobieta, w której dokonuje się wcielenie: nadanie tożsamości, kształtu, otrzymanie miejsca. W każdym razie interesujące, choć też nieco pachnące kultem Wielkiej Bogini (trzecia fala feminizmu, jeśli komuś to coś mówi).
Kilka mądrych fraz do zapamiętania i niesamowita scena obłędu Thorina. Zresztą pięknie zagrana postać. A w temacie pięknie zagranych ról – Bilbo Baggins jest cudowny. Martin Freeman urodził się chyba po to, żeby zagrać hobbita – nie wyobrażam już sobie nikogo innego w tej roli (coś jak z Łomnickim i Wołodyjowskim). Niziołek mieni się wszystkimi odcieniami emocji i postaw, pozostając jednocześnie ciepłym i sympatycznym „włamywaczem”.
Moim zdaniem zdecydowanie lepszy film niż „Pustkowie Smauga” i nie dlatego, że krótszy. Po prostu są lepsze proporcje między ilością scen bitewnych i pokazujących relacje między ludźmi. Kultowym tekstem z filmu pozostanie dla mnie stwierdzenie: „Never underestimate a dwarf” (wspaniale pasująca do pojedynku Thorina z Azogiem).
I nie wiem, czy wybaczę scenarzyście, że srebrne łyżeczki jednak się znalazły… Normalnie, jak można!
W każdym razie wybierzcie się do kina, najlepiej 3D. Z pewnością będzie to dobrze spędzony czas.
Mam nadzieję, że Kili umiera. I Fili umiera. No i oczywiście nie ma wyjścia – ta kobieta, co to nie miało prawa jej być w tym filmie też umiera. Właściwie to Galadriela występowała w Hobbicie? Ja muszę to sobie przypomnieć…
Ogólnie: wybieram się raczej na 3 część Nocy w Muzeum. Jeśli mam wybierać między jednym a drugim. Nadal nie przekonuje mnie rozpisanie trzystustronicowej książki na 3 długaśne filmy. Chyba nie zmieni tego nawet Sherlock Holmes i Doktor Watson…
Tak, obaj giną. Kobieta (jeśli masz na myśli elfkę) przeżywa 🙂 Galadrieli w książce nie ma, tak mi się zdaje.
A ja ciągle nie wiem czy iść na trzeciego Hobbita.
Pierwszy bardzo mi się podobał.
Drugi bardzo mnie zmęczył (zwłaszcza końcówka).
Co zrobić z trzecim?
Moim zdaniem iść 🙂
A moim zdaniem nie iść.
Jak się odpuści podobieństwo do książki, to całkiem wesołe widowisko 🙂
Pingback: Bitwa czterech armii, nie licząc nietoperzy | Z bloga wybitnego teologa
Dopiszę jeszcze coś, co przyszło mi do głowy po naszej wymianie komentarzy odnośnie długowieczności Aragorna. Jeśli w jego krwi płynęła krew elfów i majarów, to znaczy, że romans międzygatunkowy w świecie Tolkiena jest możliwy… Co więcej: Elrond był półelfem. Znaczy to, że jego rodzice też mieli romans międzygatunkowy. Zaś Aragorn był człowiekiem (z domieszką krwi elfiej i majarskiej), a jego wybranka Arwena była… hmmm… różne wiki podpowiadają mi, że półelfką, ale w sumie półelfem był Elrond, a jego żona była elfką (córką Galadrieli i Celeborna), więc Arwena była ćwierćczłowiekiem… Ogólnie rzecz biorąc chyba i tu Jackson nie popełnił kardynalnego błędu… To znaczy u Tolkiena nie było żadnego romansu między krasnoludem a elfką, ale nie znaczy to, że Tolkien by go wykluczał…
Dopiszę jeszcze, że zawarłem sprostowanie dotyczące Aragorna w swoim wpisie. Dziękuję za pomoc i upomnienie!
Prosze bardzo: Ciotka Dobra Rada zawsze w gotowości 😉
W „Silmarillionie” Tolkien wyraźnie pisze, że krasnoludy nienawidziły się z elfami i ta niechęć sięga samych początków obu ras. Dlatego był możliwy romans elfio-ludzki, ale krasnoludzko-elfi już nie. Ewenementem jest przyjaźń Gimliego i Legolasa, jedyna między przedstawicielami tych dwóch ras. Prawie jak między Francuzem i Brytyjczykiem… 😀