Brat Andrzej zapobiegliwie po mszy zamknął kościół, więc ostatecznie na wigilii byli: św. Jacek, Ojciec Prezes jako prowadzący, Vigiludki, czyli grupa chorałowa i sześcioro gości, którzy przetrwali naciski br. Andrzeja, próbującego usunąć ich sprzed kaplicy.
I tak sobie śpiewaliśmy Panu Bogu a św. Jackowi, i dobrze nam było w tym pustym kościele z wygaszonymi światłami. Śpiewaliśmy w kaplicy Jacka, pod samym sklepieniem i niosło nasze śpiewanie po tym pudle rezonansowym, którym jest bazylika. Mimo to było kameralnie. Taka prawdziwa wigilia. Domowa. Każdy wiedział, gdzie jest jego miejsce i co należy do jego obowiązków. Ponieważ po raz pierwszy śpiewaliśmy tę wigilię a melodie, szczególnie responsoriów, nie był łatwe, zaliczyliśmy nieco potknięć, ale wszystko zostało w rodzinie. Rozbawił nas fragment z czytania z Humberta z Romains (generał zakonu, „specjalista” od duchowości), w którym, już w XIII w., słychać narzekanie, że bracia nie chcą się uczyć języków i wyjeżdżać na misje. Ech, pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają – taka tam sekularyzacyjna tradycja…
A potem jeszcze staliśmy i gadaliśmy, i nie mogliśmy się rozstać: najpierw pod zakrystią, potem pod furtą. Wspólne śpiewanie chorału spaja ludzi, buduje wspólnotę – mądrzy byli nas przodkowie, którzy tworzyli ten śpiew, a potem go kultywowali w Kościele. Oj, mądrzy.
Jutro, czyli 17 sierpnia uroczystość św. Jacka. Świętujcie dobrze i nie zapomnijcie poprosić go o modlitwę.
A tak śpiewaliśmy invitatorium: