W Królestwie Bożym zobaczyłam samego Jezusa, bo przypomniał mi się Orygenes i jego koncepcja „autobasileia”. Pojęcie to nie odnosi się do motoryzacji, a do rozumienia Jezusa jako wcielonego Królestwa. Boże panowanie na świecie osiąga swoją pełnię właśnie we wcielonym Bogu. On nie tylko zapowiada nadejście Królestwa – On jest Królestwem. Więc może też być kupcem nabywającym drogocenną perłę.
Skojarzenie z krzyżem to skutek rozmowy z jedną ze znajomych. Mówiła, że zdarzyło jej się spotkać z argumentacją ze strony satanistów, że krzyż jest zwycięstwem szatana. W związku z tym, kiedy nosimy krzyże na szyi czy wieszamy je na ścianach, tak naprawdę oddajemy chwałę Złemu.
Cóż, Zły, sądząc po danych z Objawienia, nigdy za dobrze, jeśli w ogóle, nie kumał, o co chodzi z miłością. A z miłosierdziem to już całkiem. Jego wyznawcy najwyraźniej odziedziczyli to po nim w spadku.
Krzyż byłby zwycięstwem diabła, gdyby Jezus nie zmartwychwstał. Jego zmartwychwstanie to dowód na potęgę Boga oraz na to, że nawet poniżająca śmierć przyjęta z ufnością w miłość Ojca staje się zwycięstwem. Krzyż jest ze strony Syna wyznaniem bezgranicznego zaufania do Ojca i równie bezgranicznej miłości wobec człowieka. Znacząc siebie i świat wokół siebie krzyżem, nieustannie przypominam: Boża miłość nie ma granic, Boża miłość jest niepokonana.