Na początek podziękowanie i przeprosiny. Podziękowania dotyczą korekt, jaki otrzymałam do poprzednich postów od moich kochanych czytelników, zaś przeprosiny – kolorytu Florencji. Dotarły do mnie głosy dwojga Toskańczyków, że miasto to nie jest z żadnej strony szarawe. Obejrzałam jeszcze raz zdjęcia, przejrzałam wspomnienia i zwracam Florencji jej barwny honor: jest miodowo-ceglasta. Dowód na poniższym zdjęciu:
Dziękuję za korektę 🙂
Dzień ósmy zaczął się po noclegu w malutkim i przytulnym hoteliku w Spiazzi. Zeszliśmy do sanktuarium Santa Maria della Corona, przyklejonego do skalnej ściany jak jaskółcze gniazdo. Przez wiele wieków miejsce to, ze względu na swoją niedostępność, było siedliskiem wszelakiej maści chrześcijańskich pustelników i ascetów, a od ok. XIII w. czczono tu Matkę Bożą Korony (gór). Do jej sanktuarium schodzono po linach i linowych drabinach, obecnie można tam dojechać drogą, wzdłuż której umieszczone są stacje Drogi Krzyżowej, lub zejść dość stromymi schodami. Kościółek jest z początku XX w., wzniesiono go na miejscu o wiele starszego budynku. Ołtarz główny stanowi ściana góry, na której to skalnej ścianie umieszczono pietę z XV w., w centrum metalowej korony krzyżowej. Ponadto jest tam sporo tablic wotywnych z różnych epok i wspaniały widok na dolinę.
Nasi ojcowie odprawili tam dla nas mszę. Ojciec Stach zaczął ją od spostrzeżenia, że jesteśmy u Matki Bożej Korony i jednocześnie będziemy modlić się przez wstawiennictwo Matki Bożej Królowej Polski, której wypada uroczystość, a msza jest ukoronowaniem naszej pielgrzymki. Miałam, i zresztą nadal mam poczucie, że pojechałam tam dla Dominika, a on mnie zwrócił ku Maryi. Jak w Bolonii Jej kaplica była naprzeciwko jego kaplicy, tak tu po wizycie w jego sanktuarium znaleźliśmy się w Jej domku: wysoko w górach, w niedostępnym miejscu, a jednak dzięki Jej obiecności przytulnym i bezpiecznym. Wyprawiła nas w drogę do Polski jak na misje.
Powrót do kraju to głownie drzemka i przerwy na modlitwę i oglądanie filmu biograficznego o św. Bakhicie, kanosjance. Oczywiście były także przerwy na posiłki i toalety. Podczas jednego z nich, w Austrii, porządnie nas wywiało, potem zaś w jednej ze znanych przydrożnych jadłodajni znaleźliśmy dwie takie perełki: na jednej ścianie ta interpretacja Mony Lisy:
Zaś naprzeciw niej:
Jak widać Austriakom krzyż wiszący w MacDonaldzie nie przeszkadza i nie stanowi dla nich naruszenia neutralności światopoglądowej lokalu. Mi piace.
Do Krakowa wróciliśmy przed 4.00 rano. Pożegnaliśmy się grzecznie, szczękając nieco zębami z zimna, część z nas dała zarobić taksówkarzom, część udała się w kierunku dworca, by czekać na połączenia. Wyjazd dobiegł końca i muszę przyznać, że jak dla mnie, może być powtórka. Na przykład do Hiszpanii, też Dominikowymi śladami.
A Bakhita jest już świętą. Od 2000 r. mniej więcej;-)
szybko jej poszło, poprawię 🙂