Bolońskie niebo było dla nas nieprzyjazne (interpretacja pesymisty) lub bardzo hojne (wersja optymisty) – lało jak z cebra (dajmy głos realiście). Na szczęście miasto, w którym znajduje się grób św. Dominika, posiada poza jego relikwiami i uniwersytetem także 40 km podcieni, więc było gdzie uciekać. Dają też pyszną pizzę oraz świetne montepulciano, więc było się czym rozgrzewać.
Jeśli Siena jest brunatna, Florencja szarawa, to w Bolonii dominuje w miejskim pejzażu ceglasta czerwień. Zresztą czerwony i biały to barwy herbowe miasta, pochodzące z natury (najbardziej tu dostępnym i najczęściej stosowanym budulcem jest cegła), ale także są to kolory flagi, jaką przywieźli bolońscy krzyżowcy z Ziemi Świętej.
Polubiłam to miasto od pierwszego spaceru w stronę bazyliki św. Dominika. To nawet nie kwestia wysokich na minimum 2,60 m zadaszeń czy też zasklepień (miały być tak wysokie, by można było pod nimi jeździć konno) – czuć tam uniwersytetem. Nie umiem wyjaśnić jak, ale jest coś w klimacie ulic, ludziach, grającym pod łukami kwintecie smyczkowym i innych detalach, w tym braku badziewierii, co mówi, że tu główny ton nadaje szkoła wyższa.
Jednak to nie ona była dla mnie najważniejsza. Dopiero kiedy stanęłam przed grobem Ojca Dominika, poczułam, że osiągnęłam cel pielgrzymki. Konfesję rzeźbiono przez 300 lat, podobno sam Michał Anioł maczał w nim dłuto. Kaplica Dominika jest jasna, na metalowych prętach kraty odgradzającej prezbiterium od części głównej lśnią mosiężne gwiazdy, a po lewej stronie, na ciemnym tle boazerii odcina się Dominikowe popiersie z białego marmuru. Wykonano je na podstawie czaszki z relikwiarza. Widok ten budzi we mnie nieodmiennie dokładnie te uczucia, o których mówił na kazaniu o. Stachu. Że Dominik to człowiek pasji, intensywnego, najintensywniejszego sposobu przeżywania życia, bo w Bogu. I tęsknotę, żeby tez tak umieć żyć.
Pośpiewaliśmy Bogu i Dominikowi, a potem była chwila na modlitwę przy grobie. Dobry czas.
W kościele oprócz tej kaplicy jest jeszcze ich wiele (m.in. Matki Bożej Różańcowej, naprzeciw Dominika), tutaj też przeniesiono po likwidacji klasztoru mniszek relikwie bł. Diany, Cecylii i Amaty. Szkoda, że brak powołań, ale to raczej nie skąpstwo Boga w ich udzielaniu.
I tu muszę oddać hołd: u bolońskich OP jest pierwszy woskowy paschał, jaki widziałam we Włoszech. Ha! Nasi rządzą.
Po mszy i chwili modlitwy, która została skrócona, bo siesta, siesta, wyruszyliśmy z przewodniczką na miasto. Mimo, ze centrum Bolonii jest duże, to i tak wszędzie jest blisko. Zobaczyliśmy wspaniałą katedrę pw. św. Petroniusza, której fasada posiada okładzinę z marmuru tylko do połowy. Miasto zrezygnowało z ozdabiania kościoła, bo zainwestowano w uniwersytet. Katedra na tym nie straciła, a miasto zyskało, nie mówiąc o kulturze i nauce. Zresztą nauka odcisnęła swoje piętno także na kościele – znajduje się w nim najdokładniejszy zegar słoneczny umieszczony we wnętrzu budynku – wskazuje zawsze w południe dzień i miesiąc danego roku.
Ale wcześnie był jeszcze budynek uniwersytetu, którego stropy i ściany są pokryte herbami absolwentów. Wśród 6 tys. herbów jest także 26 polskich, w kolegium jursytów, czyli prawników. Iwonowy Odrowąż też jest.
Równie bogatym i uderzającym rozmachem budynkiem jest także ratusz oraz pałac, w którym miał rezydencję papież i jego przedstawiciele. Bolonia przez kilka wieków była północną stolicą Państwa Kościelnego, choć miasto walczyło o wolność dla siebie, to papież także dbał o swoje interesy, czyli kontrolę nad komuną. Symbolem walki stała się fontanna z Neptunem: miał on za duże przyrodzenie, co prawda skrócone na żądanie papieża, ale przedłużone sposobem przez artystę (nie zdradzę, jak to zrobił – pojedziecie – zobaczycie). Problemem jednak nie był sam Neptun, ale cztery syreny w pozach, hm, prowokujących. Papież zatwierdził, ale jego przedstawiciel – kardynał – kazał zasłonić fontannę, ale tym samym zasłonił dostęp do wody. Doszło do walk, kilka osób zginęło, aż odsłonięto fontannę. I tak cztery panie z rybimi ogonami oraz ich pan stali się symbolem wolności miasta.
Miasto ma trzy krzywe wieże i ogólnie krzywe budynki, bo jest zbudowane na kanałach. Kiedyś były one otwarte, teraz płyną kilka metrów pod poziomem ulic. One stały się źródłem bogactwa Bononich – najbogatszej rodziny miasta. Opracowali oni warsztaty tkackie napędzane wodą z kanałów, które produkowały idealnie utkane jedwabie, bez skaz. I dorobili się na tym tak, że było ich stać na to, by szkło w witrażach ich kaplicy w katedrze było wykonane z domieszką szlachetnych kamieni (piasek mieszano z mielonymi kamieniami).
Bolonia ma kilka przydomków, w tym „tłusta” – przeszliśmy uliczkami, gdzie można kupić wszelkie włoskie pyszności: parmezan, szynkę prosciutto, ocet balsamiczny. I dolci, czyli słodycze: nugaty i inne cudeńka.
Tak skutecznie wymokliśmy, że bez gorącego obiadu z winem nie dałoby się przetrwać ataku wirusów oraz bakterii (a spora część grupy charka, kaszle i chrypi). Znaleźliśmy fajną knajpkę, oczywiście znów w zaułku. Ponieważ ją zamykano, część naszej grupki pomknęła w deszczu do kościoła św. Stefana, a druga, w tym ja, na plac św. Dominika. Wypiłam capuccino w knajpce z widokiem na fasadę kościoła a potem jeszcze na chwilę weszłam na modlitwę. Pierwszy dzień, kiedy dało się popatrzeć na ludzi, posiedzieć i pobyć. Dobry dzień.
Kiedy zapakowaliśmy się do naszego pięknego, srebrnego mana większośc padła snem, niektórzy przed nieszporami, inni na różańcu a jeszcze inni na litanii loretańskiej (majówka!). Metą dziś jest Hotel Posta w Spiazzi – klimaty już alpejskie, nad nami szczyty ze śniegiem a przez okna cudny widok na Lago da Garda. Jutro wracamy do kraju.
Szybko poszło…