Dzień rozpoczęty kolejnym kontynentalnym śniadaniem, czyli dla Polaka jego namiastką (choć Włosi, pewnie znając nasze nawyki, podają nam też żółty ser i wędlinę), genialnym włoskim cappucino i dłuższą podróżą do San Gimignano. To malutkie miasteczko, które swój rozkwit przeżywało w XIII i XIV w. Kwitł tam handel oraz budowanie wież – im kto bogatszy, tym wieża przy domu była wyższa, choć nie mogła przekroczyć wysokości wieży przy domu podesty sprawującego władzę nad miastem. Te budowlane zapędy, które Shrek zapewne skomentowałby stwierdzeniem, że najwyraźniej ktoś tu ma jakiś kompleks, sprawiły, że San Gimignano jest nazywane średniowiecznym Manhattanem. I coś rzeczywiście w tym jest, choć w rzeczonych budynkach okien, a przy tym szyb zdecydowanie mniej, nie mówiąc o stali. Wzgórze to było zamieszkiwane już w czasach Etrusków, a od zniszczenia przez hordy barbarzyńców obronił je biskup o dźwięcznym imieniu Gimignano, którego figurka stoi nad wejściem na boczny dziedziniec katedry.
Sama bazylika jest jak niepozorna szkatułka z brunatnej cegły w kolorze tufu, o niesłychanie bogatym wystroju wnętrza – to włoski gotyk, strzelisty, ale o ciemnym wnętrzu, pokrytym wspaniałymi freskami. Dałabym jakąś nagrodę twórcy witrażu w rozecie na zachodniej fasadzie (czyli nad wyjściem) – dzieło zdecydowanie współczesne i jednocześnie idealnie pasujące do wnętrza. Freski to prawdziwa Biblia pauperum: do powiedzenia dobrego kazania wystarczyło wybrać jeden z „odcinków” naściennego komiksu i dokładnie omówić, co na nim jest. Szczególnie krwisty i popularny, sądząc po kartkach w sklepiku z pamiątkami, jest malunek przedstawiający grzechy i piekło. Zawartość wyobraźni autora i ścieżki, którymi chadzała, zdecydowanie robią wrażenie.
W katedrze są też relikwie św. Finy oraz wiele detali, które wymagałyby dłuższego zatrzymania. W tym fresk przedstawiający św. Dominika i św. Franciszka. Dominik został namalowany z rudymi włosami, takimi jakie miał według relacji siostry Cecylii.
Niedaleko jest główny plac miasta z piękną studnią oraz mniej pięknymi straganami z produktami made in China.
Za to kilka kroków w dół głównej ulicy, odbijając nieco w prawo, znalazłyśmy knajpkę z przepysznym jedzeniem (w tym daniami z miejscowym specjałem – twardym owczym serem peccorino), sprawną obsługą a na dodatek bardzo sympatyczną. Spróbowałam tam też fichi e noci, czyli czegoś w rodzaju słodkiego bloku z figami i orzechami. Pyszności.
W restauracyjce tej żywią się też mieszkańcy San Gimignano i pani w poliestrowym fartuszku, jakby z któregoś z naszych sklepów spożywczych, zakupiła tam drożdżówkę. Kiedy wyszłyśmy najedzone i ruszyłyśmy na poszukiwanie vernaccia, czyli typowego dla tego miasteczka wina (podobno jest dostarczane na stół Elżbiety II), w pierwszym sklepie, do którego weszłyśmy, trafiłyśmy właśnie na nią. Myślę, że nasza wizyta jej nie rozczarowała, jeśli chodzi o sprzedaż.
Miasteczko warte odwiedzenia, nieco na uboczu, pełne turystów, ale nie daje poczucia, że zostanie się rozdeptanym. Cudowny klimat prowincji, siadłoby się i gapiło na ludzi godzinami, szkoda, że trzeba było się zaraz zrywać. Niestety, nie udało mi się znaleźć zegara słonecznego – mam nadzieję, Szymon, że udzielisz mi absolucji 🙂
San Gimignano przywitało nas pięknym słońcem, przez co oberwało mi się, że nasiałam paniki w temacie pogody, upowszechniając wersję, że ma być zimno i lać. Siena nie była dla nas tak przychylna. Na początek było chmurzaście, ale sucho. W takim klimacie zwiedziliśmy katedrę św. Dominika, w której przechowywana jest głowa św. Katarzyny Sieneńskiej. Zaskoczyło mnie, że należy ona do świętych, których ciało się nie rozłożyło po śmierci – całe życie człowiek się uczy. Oprócz tego można zobaczyć tam bicz, którym się biczowała w ramach pokuty za grzechy Kościoła, oraz relikwiarz jej palca. A przy samym wejściu dwa polonica: tablica upamiętniająca pierwszą wizytę JPII w Sienie oraz obraz przedstawiający św. Jacka. Miło było go tu zobaczyć, zresztą po raz kolejny podczas tego wyjazdu.
Nasza przewodniczka po Sienie, pani Grażyna, załatwiła nam możliwość odprawienia mszy w sanktuarium św. Katarzyny, które mieści się w jej rodzinnym domu. Miejsce pełne światła i lekkości, widać po nim, że rodzina Benincasa była zamożna, choć bardzo liczna. W samej kaplicy w głównym ołtarzu jest ikona krzyża, z której według hagiografii świętej, wyszły promienie światła, które naznaczyły ciało mistyczki stygmatami. W wystroju dominuje żółty marmur i zastanawiałam się, czemu tak wiele tam tych elementów w kolorze krówek (cukierki mam na myśli). Zagadkę rozwiązała pani Grażyna, już w katedrze: ten żółty marmur jest bardzo cenny, bo jego pokłady są bardzo niewielkie. Sieneńczycy dali hojnie Katarzynie najcenniejsze, co mieli – piękne.
Msza była kolejna wspaniałą liturgią pełną jedności i pokoju. Śpiewaliśmy z podziałem na głosy, głównym celebransem dziś był o. Stach, bo przez wiele lat się modlił, by kiedyś odprawić mszę przed tą ikoną. Kazanie powiedział bardzo emocjonalne i pełne pasji – o krzyżu jako obrazie zwycięstwa i ofiary. Dobre spotkanie i z Katarzyną, i ze sobą nawzajem.
Od Katarzyny poszliśmy do Duomo, czyli katedry pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Budynek mnie przytłoczył ilością detali, zaułków, rzeczy do obejrzenia i popodziwiania. Powaliły mnie freski w bibliotece (tak, tak, jest w bocznej nawie wejście do salki, która pełniła taką funkcję) ufundowanej przez ród Piusa II, Piccolominich. Intensywne kolory i wspaniały poziom artystyczny. A do tego w gablotach bogate antyfonarze, z pięknymi miniaturami. Nasi ojcowie nie byliby sobą, gdyby nie poszli za zewem swej śpiewaczej natury i widząc neumy, nie ożywiliby ich nieco. Także nie byłam zbyt zdziwiona, kiedy usłyszałam za plecami ich duet, śpiewający a vista jakąś antyfonkę. A co!
Kiedy wyszliśmy z bazyliki, z nieba zaczęło kapać i to porządnie, po czym lunęła ściana deszczu, potężnie zagrzmiało i walnęło gdzieś w pobliżu. Odczekaliśmy swoje, a kiedy doszliśmy na Piazza del Campo, czyli główny plac miasta, z nieba sypnął… grad, bardzo rzadkie zjawisko w tym mieście. Czyżby św. Katarzyna próbowała nam coś przekazać? Kto wie, kto wie…
Plac ten ma kształt wachlarza złożonego z dziewięciu kawałków, dokoła których odbywają się słynne palio, czyli wyścigi konne przedstawicieli danych dzielnic, czyli dawnych bractw cechowych. I tu na koniec pyszna anegdotka o tychże wyścigach. Zdobycie w nich trofeum to olbrzymi zaszczyt dla contrady (dzielnicy), Sieneńczycy przeżywają to bardziej niż Polacy mundial. I tak się składa, że contrada gęsi (czyli ta, do której należał ojciec Katarzyny, a więc i ona sama) najczęściej te wyścigi wygrywa. Za to bardzo rzadko wygrywa je największa rywalka gęsi, a mianowicie contrada wieży. I kiedy ci ostatni wygrali palio w latach 60-tych XX w., współcontradowcy Katarzyny najpierw poszli do katedry św. Dominika i nawrzucali Kasi, jak mogła do tego zwycięstwa dopuścić, po czym jednym głosem zakrzyknęli, co by ci z contrady wieży przez następne trzy pokolenia nie mogli odnieść zwycięstwa. Po czym minęło 40 lat, ci od wieży popadali w coraz głębsze zaniepokojenie faktem, że klątwa „gęsiarzy” się wypełnia i w końcu pojechali z delegacją do papieża, którym był wówczas JPII, pytać, co z tym zrobić. Papież dał im kopię Ikony Częstochowskiej. I „wieżowcom” udało się wreszcie zdobyć palio – w 2005 r. , czyli roku śmierci świętego papieża. Widocznie JPII pogadał sobie ze Sienenką i pojawiły się realne efekty.
Po pożegnaniu ze Sieną i dwóch godzinach jazdy znaleźliśmy się w Hotelu Lago Verde, jak sama nazwa wskazuje – nad zielonym jeziorem, w którym odbijają się niesamowicie zielone wzgórza i lasy. Kolacja była pyszna, podobnie jak wypita na rozgrzewkę czekolada w sieneńskiej kawiarence.
Jutro dawna rywalka Sieny – Florencja. Cieszę się na powtórkę z tego miasta.
Od tego dnia rozpoczął się proces mojego nawrócenia … 🙂