Choć to już nie Miasto. Najpierw prawie trzy godziny jazdy w rytm jutrzni, różańca do Casci. Rita urodziła się wysoko, co prawda nie w samej Cascii a w Rocaporena, jednak jej sanktuarium góruje w Pirenejach. Najpierw Bóg pieczołowicie układał, warstwę po warstwie, wulkaniczne góry, a potem umieścił tam swoją Perełkę (Rita to zdrobnienie od Margarita, czyli właśnie perła). Żeby do niej dojechać, trzeba pokonać na ostatnim etapie sporo serpentyn oraz wywołany nimi odruch wymiotny. Na szczęście po drodze wiele piękna do zobaczenia: zboczy, czystych, spienionych potoków (uprawia się tu rafting) i niesamowitego bogactwa roślinności. Nie mogę do niego nawyknąć (tutaj już kwitną robinie i irysy, i to jak kwitną!).
W górach dużo chłodniej niż w Rzymie, na szczęście tylko nieco pomżyło, obyło się bez ulewy. Sama Cascia malutka i malownicza, do sanktuarium wjeżdża się kilkoma biegami ruchomych schodów i windami, ale nam nie chciało się czekać na te ostatnie, więc weszliśmy schodami. Po zwiedzaniu okazało się, że istnieje też droga-po prostu droga, ale jednak lepiej się nią schodziło, niżby się wchodziło.
Spóźniliśmy się na mszę, która miała się odbyć w dolnej bazylice, jednak potem okazało się, że modliliśmy się w Sala della Pace – kaplicy poza ścisłym sanktuarium. Oprócz nas było tam ok. 10 innych polskich grup, jednak ojcowie wykazali się prawdziwie dominikańskim charyzmatem. Wpadłszy do zakrystii „wygryźli wszystkich” (cytuję naocznego świadka). Zasadniczo chodzi o to, że głównym celebransem został o. Tomasz, kazanie mówił o. Stach, psalm śpiewała Marysia a nad całością liturgii czuwał Michał. Nie chwaląc się także my prowadziliśmy śpiew. Cóż…
Na kazaniu była mowa o tym, że Bóg udziela na nasze prośby trzech rodzajów odpowiedzi: „tak”, „jeszcze nie” i „mam lepszy pomysł”. I że trzeba zaufać, że każda z nich wynika z miłości i szukania naszego dobra, a także z Jego tęsknoty za nami. Żebyśmy jeszcze wracali i chcieli się z Nim spotykać.
Po liturgii mieliśmy czas wolny, w którym próbowałam się pomodlić i udało się (Pan powiedział „tak” i na dodatek pokazał mi miejsce, gdzie możemy się spotkać). Co prawda najpierw liczyłam, że uda mi się pomodlić przez monstrancją, w której jest wystawiony sieneński cud eucharystyczny. jednak wymiennie występujące tłumki pielgrzymów uniemożliwiały coś takiego. Więc przypomniałam sobie, że przed chwilą Kasia mówiła, że po lewej stronie jest kaplica adoracji. Kilkanaście minut przed Panem to cudownie orzeźwiające doświadczenie, nawet jeśli przerywane fleszami zabłąkanych tam pielgrzymów.
Weszłam potem do górnej bazyliki, pomodliłam się w dzikim tłumie przed grobem św. Rity i wyszłam na łów pamiątek. Nie udało się nam zajrzeć do ogrodu i zobaczyć słynnego krzewu różanego, ale róż w Cascii dostatek. Sporo w niej także dziczych głów i innych miejscowych specjałów wykonanych z mięsa, m.in. także tych sympatycznych zwierzątek. Do tego sery i wina. I przyprawiający o dreszcze kościół św. Franciszka z XIV w. współcześnie w dużej mierze zrujnowany i przez to tak poruszający. Zniszczone ołtarze i pokruszone freski przywodzą na myśl kościoły w „Sprzedawcy marzeń” Giuseppe Tornatore: pozbawione swojej dotychczasowej chwały, czasem użytkowane, ale umierające powoli i nieubłaganie. Cascia to miejsce na uboczu i cieszę się, że tam pojechaliśmy – samemu byłoby trudniej.
Po Cascii Asyż. Cudowne miejsce, co prawda przywitało nas deszczem, ale nie straciło przez to wcale uroku. Odwiedziliśmy św. Klarę, potem przespacerowaliśmy się pod Santa Maria Minerva i dokonaliśmy ponownego spacerku przez sklepy z pamiątkami, bo badziewia tu nie wiele. Asyż to miasteczko na stoku góry, na szczycie której są ruiny zamku namiestnika księcia Spoleto. Przypomina swoimi wąskimi uliczkami, z których część to po prostu schodki, wysokimi domami i tłumem ludzi ruchliwe mrowisko. Do tego bardzo piękne mrowisko, w którym prawie każda ściana jest warta osobnej opowieści. Lody także zasługują na laudację, ale to może przy innej okazji.
Po czasie wolnym odwiedziliśmy braci mniejszych, czyli francmanów, a których podejrzanie wielu okazało się płynnie mówić po polsku. O sanktuarium św. Franciszka opowiedział nam o. Rafał. Nawiązał do wielości franciszkańskiej rodziny oraz jedności OP, co zostało skomentowane stwierdzeniem, że franciszkanie nie mogą się mnożyć, więc się dzielą, a dominikańska jedność wynika z faktu, że jak w OP zakonie wyrasta jakaś boczna gałązka to się zaraz ją ucina i rzuca na stosik. Komentarze, jak wskazuje poziom złośliwości, made by pielgrzymka OP.
Klasztor i bazylika rzuca na kolana mimo trwającego remontu. Szczególnie freski Giotta i Cimbauego. Można byłoby tam spędzić cały dzień na ich oglądaniu, my mieliśmy zaledwie kilkadziesiąt minut. Zeszliśmy też do grobu św. Franciszka – wnętrze tamtejszej kaplicy jest XIX-wieczne, ale bardzo ascetyczne i nawiązuje swoim wystrojem do Ziemi Świętej a przynajmniej z nią skojarzyły mi się widzące tam oliwne lampy. Dobrze było dotknąć grobu Franciszka. Był tak realnie tam obecny.
Słuchając opowieści o. Rafała pomyślałam sobie, że Bóg w swoim domu ma miejsce dla wszystkich: dla Franciszka, którego młodość była jednym ciągiem zabaw i korzystania z przyjemności i który za Chrystusem poszedł w zdecydowany sposób dopiero po dużym wstrząsie, i dla Dominika, który od narodzin konsekwentnie szedł drogą ku Panu, bez spektakularnych wydarzeń i nawróceń. Obaj doszli, każdy we własnym stylu, każdy po płodnym i bogatym życiu.
Na koniec była Porcjunkula, niestety nie weszlismy do rosarium i kaplicy smierci świętego. Kiedy jechaliśmy do hotelu Il Perugino i recytowaliśmy nieszpory, dotknęło mnie, że od początku pielgrzymki cały czas przewijają się dwie nuty: dawanie świadectwa, kosztownego świadectwa, oraz pokój. Każdy ze spotykanych na naszej drodze świętych jest człowiekiem pokoju: przez którego Bóg go daje, umacnia, przywraca jedność. Zobaczymy, co będzie dalej.
Poza tym, że jutro Siena i San Gimignano 🙂