Rzym – dzień 4

Inaczej dzień OP. Zaczęliśmy, z lęku przed rzymskimi korkami, o 8.00, kiedy po śniadaniu wsiedliśmy w mana i pomknęliśmy w stronę Miasta, recytując jutrznię. Spoza ciężkich chmur słońce rozbłysło akurat w chwili, kiedy wyśpiewaliśmy, że „ono jak oblubieniec wychodzi ze swej komnaty”. Miły gest z Jego strony, a raczej coś jakby porozumiewawcze mrugnięcie okiem.

Korki okazały się mało straszne, więc droga była krótka, a szkoda, bo pani Anna ciekawie opowiadała o samym Mieście i o tym, co widzieliśmy z okien mana. Swoją drogą dzięki swojej wysokości jest on świetnym punktem do obserwowania ludzi w osobówkach – widok Włoszki czytającej w korku gazetę za kierownicą był jedyny w swoim rodzaju.

Tak więc korki nie były straszne, za to przyjazd wcześniej na Awentyn było świetnym pomysłem. Poranne, jeszcze chłodne słońce nie zdążyło wysuszyć rosy w zacienionych miejscach. Porastające mury kwiaty i trawa błyszczały lekko i można było zachwycać się ich świeżością, wspinając się drogą ku bocznej bramie Santa Sabina, która bardziej przypominała wejście do tajemniczego ogrodu niż banalną furtkę. Bo wejściu na wzgórze zostaliśmy obdarzeni informacją, że msza jest o 11.00, ogrody są po prawej, kibelek po lewej, koło furty (ściema, bo był w lewo, ale kawałek dalej, na Anselmianum). Najpierw odświeżyłam wspomnienie o gaju pomarańczowych drzewek. Było tak pięknie, jak pamiętałam, a nawet jeszcze piękniej, bo teraz jest pora, kiedy drzewka te nie tylko owocują, ale też równocześnie kwitną i pachną cudownym, delikatnym zapachem. Między gałęziami i na ziemi przemykały kosy, z dziobami w kolorze owoców. Nie bały się nas, pewnie przyzwyczajone do obecności dwunogich zwierząt z dziwnymi przedmiotami w ręku, które przykładają do oka po tym , jak już wydadzą z siebie serię pełnych zachwytu okrzyków. Bo widok z tarasu w tym ogrodzie jest cudowny, dokładnie z widokiem na stare miasto.

Po ogrodzie poszliśmy obejrzeć La Porta Verde, czyli bramę na teren eksterytorialny Zakonu Maltańskiego. Brama jest zielona, w niej jest zielona dziurka, ale co widać, kiedy się przez nią spojrzy, to już tajemnica tych, co spojrzeli. Nie zdradzę, warto mieć jakąś wymówkę, by przyjechać do Rzymu.

Tuż obok Zielonej Bramy jest Anselmianum, czyli klasztor benedyktynów a nade wszystko ich instytut liturgiczny. U nich dla odmiany rosła cytryna. Oraz kwitły palmy. Całość bardzo przytulna.

Kiedy wróciliśmy do Santa Sabina, bazylika już w połowie była wypełniona krzesłami i wiernymi. Oprócz grup OP ze Szczecina, Krakowa, Warszawy-Służewa, Katowic, Belgii, Lednicy i Poznania, były też grupy Polaków, które dowiedziały się, że w Santa Sabina będzie msza polska, dziękczynna za kanonizację i dołączyły do nas. Kościół był pełen, odpowiedzi na liturgii rozbrzmiewały mocno i pewnie. Komunia trwała długo, kazanie, powiedziane przez o. Słabiga (przeor ze Służewa) wskazywało na to, że nie trzeba być gigantem lub arystokratą, ale trzeba mieć odwagę oddać wszystko, aby zostać świętym. Głównym celebransem był ojciec Dominik Jurczak, który jest Polakiem, ale mieszka teraz w Rzymie. Po mszy oprowadził nas po kościele i klasztorze, opowiedział też nieco o kaplicy św. Jacka i obecnych tam polonicach.

Jednak z dzisiejszego dnia zostanie mi w pamięci właśnie ta msza i przypadkowo znaleziona kafejka. Zestawienie może dziwne, ale jakieś takie ludzkie. W końcu sfera sacrum i profanum przenikają się i budują nas wspólnie.

Ale zanim kafejka a dokładnie bar Circi, założony w 1928 r. i wciąż klimatyczny, to po drodze ogrody różane na Awentynie, spacer na Kapitol, a po drodze oglądanie Ust Prawdy i rzutem oka z daleka na dawną dzielnicę żydowską z wysoką kopułą synagogi. Z Kapitolu powędrowaliśmy na taras widokowy nad Forum Romanum i tam odłączyłyśmy się z Dominiką i Magdą od grupy, żeby pobłądzić po Mieście. Zwiedzanie bez błądzenia i łażenia pozornie bez celu to żadne zwiedzanie. Więc poszłyśmy połazić: przez Piazza Venezia, potem w stronę Fonatanna di Trevi, po drodze oczywiście kawa i coś na ząb. I tu miejsce na odkrycie – miejsce ewidentnie odwiedzane przez mieszkańców, nie turystów, zaciszne, z patyną i toaleta oddzieloną od ruchliwych uliczek jedynie cienkimi drzwiami, co dawało jedyne w swoim rodzaju wrażenia dźwiękowe podczas korzystania. Kawa cudowna.

Fontanna di Trevi piękna, ale otoczenie przypominało połączenie klimatu Grodzkiej i Floriańskiej w Krakowie, a co tam – dorzućmy jeszcze Sukiennice. Dominika nawet wymyśliła nowe określenie na sklepy z pamiątkami: la badziewieria. Da się znaleźć fajne rzeczy, ale szkło z Milano czy sklep z zamszową galanterią to maleńkie wysepki w morzu gipsu, plastiku oraz „papieży Franciszków” w postaci figurek kiwających główkami jak pieski samochodowe. Spore zatrzęsienie tych ostatnich szczególnie koło Gregorianum. Swoją drogą – pięknie położona uczelnia.

Udało się nam zobaczyć jeszcze Koloseum oraz kościół San Clemente z przepiękną mozaiką w absydzie (oczywiście dominikański 🙂 ). A potem powrót, opóźniony niestety, bo 3 godziny na Miasto to za mało i to zdecydowanie. Pogoda nam dopisała, bo zaczęło padać dopiero jak dojeżdżaliśmy do Genzano. Nieco późna kolacja (obsługa bardzo południowa, powolna i z dużymi przerwami) a jutro zmieniamy hotel – wracamy małymi krokami na północ. Pozostaje we mnie niedosyt, trzeba by tu wrócić i zapoznać się z Miastem nieśpiesznie, poznać jego żyły, ścięgna i tętnice, może nawet dopłynąć do serca.

Jutro Asyż i Cascia. Franciszek, Klara i Rita.

2 myśli nt. „Rzym – dzień 4

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s