Kwestia głowy, nie kieszeni

Wreszcie ktoś powiedział to głośno i na dodatek wsparł wynikami badań naukowych – dzietność w dużej mierze zależy nie tylko od sytuacji materialnej, ale też od czynników społecznych. A dokładnie chodzi mi o badania polsko-brytyjskiej grupy antropologów (University College London i Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego) przeprowadzone w powiecie limanowskim na grupie ok. 2 tys. kobiet z 22 miejscowości. Uogólniając można powiedzieć, że wykazały one, że kobiety o niższym poziomie wykształcenia naśladują wzorzec dzietności widziany u swoich lepiej wykształconych sąsiadek, a dokładnie – mają mniej dzieci, niż kobiety o tym samym poziomie wykształcenia, ale żyjące w innym sąsiedztwie.

Profesor Grażyna Jasieńska z CMUJ podsumowała wyniki tych badań stwierdzeniem: „to właśnie czynniki społeczne bardziej niż ekonomiczne mogą znacznie przyspieszać obserwowane zmiany demograficzne”. Dlaczego to stwierdzenie jest tak ważne?

Wskazuje ono, że jeśli chcemy zmienić na lepsze coraz gorszą sytuację demograficzną Polski, powinniśmy popracować przede wszystkim nad tym, by wielodzietność przestała nosić znamię dziwactwa, a stała się czymś postrzeganym jako cenne. Ważne jest to, by starać się o poprawienie sytuacji materialnej rodzin wielodzietnych, ale tym, co może wpływać na to, by było ich coraz więcej, jest też klimat społeczny, jaki wokół nich wytworzymy. Jeśli nadal będzie promowane postrzeganie rodziny, która ma więcej niż dwójkę dzieci, jako dziwactwa czy szkodliwego (ten wstrętny patriarchat!) hobby, to nawet jeśli będziemy opływać w pieniędze, krzywa dzietności będzie pikować w dół.

Bynajmniej nie uważam wyników tego badania za wezwanie do tego, by teraz w imię wzrostu demograficznego zakazać kobietom studiowania lub kariery naukowej (chociaż wśród czynników wpływających na spadek dzietności populacji to właśnie wykształcenie jest wymieniane na pierwszym miejscu). Chodzi mi raczej o pokazywanie, że dawniej uznawany schemat: jedno dziecko dla taty, jedno dla mamy, jedno dla Boga i jedno dla Ojczyzny, naprawdę miał sens.

Szczególnie, że, jak wykazały badania przesiewowe wrocławskiego biobanku prawie połowa młodych ludzi w wieku 20-35 lat ma niepokojąco wysoki poziom złego cholesterolu, co przekłada się na podwyższone ryzyko udarów, chorób serca i naczyniowych w tej populacji za jakieś 10-15 lat. Nie dość, że jest to pokolenie niżu, to istnieje realne ryzyko, że już w wieku 40–50 lat będzie ono masowo wymierać lub stawać się niezdolne do pracy. To jeszcze mocniej „postarzy” nasze społeczeństwo.

Tyle straszenia, teraz program pozytywny: promujmy rodziny wielodzietne lub przynajmniej rodziny 2+4. Doceńmy kobiety rodzące i wychowujące dzieci, wskażmy w jaki sposób mogą pracować z domu lub bez konieczności rezygnowania z pracy przy zajściu w kolejną ciążę. Pokazujmy w mediach kobiety posiadające wyższe wykształcenie i jednocześnie będące matkami sporej gromadki (pozdrowienia dla p. Małgorzaty Terlikowskiej!). Dawajmy rodzinom wielodzietnym realne wsparcie, jeśli to konieczne, to także materialne. Stwórzmy w Polsce klimat, w którym bycie rodzicami będzie wspaniałym projektem na życie, a nie czymś dziejącym się na marginesie życia, bo „prawdziwe wartości są gdzie indziej”. To bardziej realnie przełoży się na liczbę urodzeń niż doraźne becikowe.

Bo to czynniki społeczne a nie ekonomiczne mogą znacząco przyśpieszać procesy demograficzne, jak to naukowo udowodniono. Wreszcie.

7 myśli nt. „Kwestia głowy, nie kieszeni

  1. Wspaniale to ujęłaś: rodziny wielodzietne lub przynajmniej 2+4 ;). Dziś za wielodzietną uważa się tę rodzinę, w której jest troje dzieci. A zasada z dziećmi dla mamy, taty, Boga i ojczyzny jest mi zgoła nieznana. Tak jak właściwie nieznane mi są rodziny z mojego podwórka, w których było więcej niż troje dzieci. Co do ekonomii, nadal uważam że to ma wpływ. Tylko odwrotny do tego, który się zakłada. Nie jest tak, że „gdybym miał więcej pieniędzy to miałbym kolejne dziecko”. Im wyższy standard życia, tym mniej nas stać na dzieci…

    • Dobrej podróży, chyba że już dotarłeś 🙂 Zasadę wyczytałam gdzieś w kontekście rozumienia dzietności na przełomie XIX i XX w. Wtedy jeszcze ludzie zdawali sobie sprawę, że żyjemy w społeczeństwie i istnieje coś takiego, jak dobro wspólne.
      A 4 dzieci to wcale nie jest dużo 😀 Dla mnie wielodzietność zaczyna się od 5-6 dzieciaków. Ale może łatwo mi się mówi, bo jestem starą panną.
      Na marginesie: pamiętam o was w modlitwie, mam nadzieję, że wszystko dobrze się układa 🙂

      • Szykując do Christianitas wywiad z ojcem Markiem Kirby, przeorem młodego benedyktyńskiego klasztoru Silverstream pod Dublinem pytałem się go o docelową wielkość wspólnoty (wiadomo, że są różne szkoły). Powiedział mi, że „12-18 mnichów, wielkość normalnej katolickiej rodziny”.

  2. Ja szybko docieram, bo jeżdżę pociągiem do pracy, z Warszawy do Wołomina :). Teraz akurat wracam. Dziękuję za modlitwę, póki co się układa, teraz jest ten trudny etap…

    Ale wracając do tematu warto podkreślić też zależność sytuacji od środowiska rodzinnego. Wiem, że młodym małżeństwom zależy na akceptacji najbliższych. A zdarza się tak, że owi mają problem z zaakceptowaniem dzietności swych dzieci. Mnie np. przeraża że reakcja moich teściów była tożsama gdy dowiedzieli się o naszym pierwszym trzecim dziecku, i teraz przy drugim. Było tylko załatwianie się i załamanie rąk nad niemądrą decyzją. Tak jakby po drodze nic się nie wydarzyło…

    • Tak, to silny faktor – podobnie jest z aborcją (przepraszam za zestawienie). A trzecie dziecko to jeszcze przecież nie tłum, a zwłaszcza w waszej sytuacji (mam na myśli rodzinną, nie materialną, bo tej za dobrze nie znam 🙂 ).
      Za Was +
      Za teściów +

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s