„Digamoi” to słowo określające osoby, które ponownie wstąpiły w związek małżeński. Pojawia się ono w 8. kanonie Soboru w Nicei (325 r.) przy okazji określenia warunków, na jakich do wspólnoty Kościoła mogą być przyjęci ci, którzy wcześniej należeli do grupy rygorystów religijnych założonej przez Nowacjana. Dobrze, nie będe politycznie poprawna y inkluzywistyczna – sekty Nowacjana.
Otóż mieli oni zgodzić się, że razem z nimi będą przyjmować komunię „digamoi” oraz apostaci, ci drudzy po odprawieniu nałożonej na nich pokuty i pojednaniu się z Kościołem. Ten wymóg (pokuty i pojednania) nie jest postawiony wobec „digamoi”. Na bazie tego kanonu kard. Kasper wysnuł wniosek, że pierwotny Kościół dopuszczał bez problemu do Stołu Pańskiego rozwodników żyjących w powtórnych związkach.
Cała rzecz jednak w tym, że Sobór w Nicei zwraca się do rygorystów chrześcijańskich. A jak sobie popatrzymy w pisma przedstawicieli tego typu sekt, jak chociażby „De monogamia” Tertuliana pisane w okresie, kiedy ten szacowny apologeta zbłądził już pod strzechę sekty montanistów, to odkryjemy ciekawą rzecz. A mianowicie terminem „digamoi” nie są określani ci, którym pierwszy związek się rozpadł i są w drugim. To dobre dla pogan i w ogóle poza zakresem pojęciowym chrześcijan. Termin ten służy do opisania wdów bądź wdowców, którzy po śmierci współmałżonka ponownie wstąpili w związek.
Praktyka ta była źle widziana wśród najbardziej radykalnych z radykalnych, zresztą nawet wśród tych mniej rygorystycznych „univira” oraz „unimulierus” (a tak se ponowotoworzę w języku martwym) byli świetlanym ideałem. Byli przedstawiani jako ci, którzy dochowując wierności zmarłemu małżonkowi, wskazują na siłę sakramentu oraz własnej miłości. Zresztą myśl ta trwała w Kościele i jeszcze w XVII w. Franciszek Salezy używa jej jako argumentu w „Filotei”, tam gdzie pisze o stanie wdów konsekrowanych.
Tym samym „digamoi” z nicejskiego kanonu to owdowiali chrześcijanie, którzy zawarli ponowne związki a nie rozwodnicy. To ich miały tolerować na tej samej liturgii i przy tym samym stole eucharystycznym nadwrażliwe sumienia nowacjan.
I tylko gdzieś w oku łza się kręci za czasami, kiedy wśród wiernych trzeba było hamować gorliwość a nie mierzyć się z coraz większymi roszczeniami dotyczącymi rozluźnienia dyscypliny. Nie pochwalam nowacjan czy przesady, w końcu in media res perfectas, ale i tak żal tej żarliwości, by dać jak najhojniej, jak najgłębiej, jak najdoskonalej. Coś czuję, że chrześcijanie tamtych czasów rozumieli, że dajemy, by otrzymywać. Niby tracimy i wyrzekamy się czegoś, ale to tylko pierwsze wrażenie, bo odpowiedź zawsze nas przerasta hojnością. I tylko trzeba jakoś przetrwać ten najtrudniejszy moment, kiedy Bóg wyjmuje z naszych rąk to, co dajemy. Opanować ten przemożny odruch schowania ich jednak za plecami razem z zawartością.
PS
Polecam te dwa komentarze, na których oparłam moje wynurzenia (niestety, oba po angielsku), tam też szersze tło i więcej wątków: dr Robert Fastiggi; Antonio Grappone