Czas sprzed rewolucji: biel strojów, życie towarzyskie wyższych sfer, puls walca, przykrywany od czasu do czasu dynamiczną muzyką. Gdzies na uboczu jurodiwaja – jedyna, wobec której główny bohater jest szczery.
Spektakl dopracowany w każdym detalu: od muzyki, przez świetną scenografię, po grę aktorską. I do tego kilka smaczków, w postaci rozwiązań scenicznych, które przyciągnęły moją uwagę i wzbudziły podziw. Bo jak na przykład przedstawić powstawanie plotki? Jej autor wyjmuje z torby gumowego jelonka i go dmucha. Doskonałe.
Każdy gest ma znaczenie, każde słowo i detal scenografii oraz kostiumów. Te ostatnie są bardzo ascetyczne i przez to każda zachodząca w nich zmiana jest bardzo wymowna. Takie, na ten przykład, okulary, które przez cały spektakl nosi żona Arbienina. Nawet fakt, że oprawki mają czerwony kolor, ma znaczenie. Ale nie powiem jakie – ta inscenizacja jest jak dobry kryminał: już w prologu pojawiają się gesty, elementy i detale, których znaczenie odkrywa się później, więc nie będę wam psuć zabawy, a do wybrania się na tę sztukę zachęcam.
Jedną z zagadek rzuconych niedbale już na starcie jest pojawiająca się i znikająca postać Nieznajomego, granego przez Sławomira Maciejewskiego. Rola-perełka, ale też wspaniale zagrana. De facto jest to monodram wpleciony w całość sztuki – Nieznajomy wciąż zmienia twarze. I Maciejewski gra to genialnie – po raz pierwszy od czasu, kiedy widziałam szekspirowski monodram Andrzeja Seweryna, miałam przyjemność zobaczenia na żywo jak aktor płynnie przechodzi z postaci w postać. Obie wyraziste, obie mocno osadzone, posiadające swoją paletę gestów, słów, tembru głosu, znaczeń. I to w ułamku sekundy! Doskonała ilustracja fenomenu, który w „Diunie” Frank Herbert opisał jako Tancerzy Oblicza.
I tu też wspomnienie jeszcze jednego smakowitego detalu z zakresu kostiumów do tej sztuki: w ostatniej scenie Nieznajomy przychodzi w płaszczu. Ludziom, którzy wyrośli w świecie naznaczonym przejściem dwóch totalitarnych walców, taki długi, czarny płaszcz kojarzy się jednoznacznie (zresztą spory wpływ na tę jednoznaczność ma też sposób, w jaki Maciejewski gra tę odsłonę swojej postaci). Ale płaszcz jest nie tylko czarny – wykonano go z tkaniny, która zawiera połyskujące nitki, co sprawia, że wygląda na zmoczony mżawką lub mgłą. Jak dla mnie – majstersztyk. Już tylko za ten płaszcz i bogactwo skojarzeń, jakie generuje, byłabym w stanie paść do stóp Justyny Łagowskiej, która zaprojektowała scenografię i kostiumy. Cudowność.
Reszta zespołu także gra świetnie. W wielu recenzjach pochwały zbiera Radosław Krzyżowski, grający główną rolę i nie da się ukryć, że dostaje je zasłużenie. Zresztą musze przyznać, że ten aktor mnie rozpuścił – ile razy widzę go na scenie, jest świetny. Dlatego może więcej o nim napiszę, jak się zepsuje, ale mam nadzieję, że nie będe miała do tego okazji.
Spektakl długi, jednak nie czuje się zmęczenia. Reżyser tworzy sieć znaczeń i pochwycony w nią widz jest tak zajęty rozplątywaniem kolejnych wzorów, że nie spostrzega upływu czasu. Zresztą chętnie poszłabym jeszcze raz na tę sztukę, tylko tym razem wolałabym siedzieć dalej, żeby spojrzeniem móc objąć całą scenę. Z drugiego rzędu umykało mi wiele detali zwiazanych z ruchem na scenie.
Autorem sztuki jest Rosjanin i Rosjanin (Nikołaj Kolada – warto zapamiętać to nazwisko) jest reżyserem tej wersji. I warto, oglądając ten spektakl, o tym pamiętać, bo to też pozwala dostrzec kilka detali bardziej czytelnych w kontekście rosyjskiej kultury i mentalności. Ale i bez nich spektakl cieszy i pozostaje w pamięci. Jak melodia walca – tętno spektaklu.
A tak odchodząc od technikaliów: dla mnie osobiście to opowieść od tym jak niebezpiecznym człowiekiem jest narcyz. Upiorna jest scena, kiedy dociera do niego, że popełnił błąd w ocenie. Bynajmniej nie bierze na siebie odpowiedzialności: najpierw próbuje ją zrzucić na tych, którzy odsłonili przed nim prawdę, a potem ucieka w obłęd. Owszem, ostatnia scena sugeruje, że do końca życia będzie ciągnął za sobą Ninę, ale i tak to jest ucieczka. Nie ma pytania o zadośćuczynienie – jest tylko egocentryczna rozpacz człowieka, który dał się nabrać na gumowego jelonka. Cóż, pycha zawsze ostatecznie robi ze swoich wyznawców błaznów (z całym szacunkiem dla błaznów).