Przeczytałam właśnie wywiad z ks. Sobkowiakiem MIC w najnowszym „W drodze”.
A właśnie, że nie będę krytykować! Podobało mi się 🙂 A jeden fragment spowodował, że wrzucę tu tekst, do którego zainspirował mnie BioEdge.
Ksiądz Sobkowiak mówi w wywiadzie, co następuje:
„Proszę zauważyć, jak kiedyś powstawała rodzina. Potrzebna była jedna rodzina, która dała syna, i jedna, która dała córkę. Natomiast ten nowy typ związku [homoseksualny, dod. mój] może przetrwać tylko w ten sposób, że zaczynamy kombinować z adopcją. Ale adopcją z czego?”
Niestety, okazuje się, że zaczyna się kombinowanie także w innym kierunku. I jest już dość zaawansowane.
Bioetycy prezentujący podejście utylitarystyczne (podstawą do oceny danej praktyki jest jej użyteczność) są zachwyceni: szansa, że pary homoseksualne będą mieć dzieci, które będą ich potomstwem także pod względem biologicznym, znacząco wzrasta. A dzieje się tak, gdyż jest spora szansa, że uda się wyprodukować sztuczne gamety (mężczyźni będą „produkowali” jajeczka, a kobiety – „spermę”). Poświęcona temu tematowi konferencja odbyła się we wrześniu zeszłego roku w Maastricht, w Holandii.
Technika medyczna, która umożliwia tego typu próby, sama w sobie jest bardzo pozytywna. To tworzenie komórek macierzystych. Tego typu komórki już w tej chwili są stosowane w leczeniu np. stwardnienia rozsianego. I tu postępowano by podobnie: pobierano np. komórki skóry i przeprogramowywano na komórki pod względem biologicznym tożsame z gametami.
Tym jednak, co dla mnie osobiście najbardziej szokujące, nie jest nawet wydawanie olbrzymich sum pieniędzy na tego typu badania czy sam fakt, że mają one miejsce. Zaszokowała mnie szczerość komentarzy bioetyków.
Nie ukrywają oni, że grupą docelową dla tej praktyki IVF są pary homoseksualne. Nie przytacza się już wzruszających opowieści o małżonkach, którzy nie mogą mieć dzieci – technika ta ma służyć parom gejowskim i lesbijskim, by mogły mieć dzieci ze sobą, nie korzystając z materiału biologicznego dawców bądź dawczyń. Co więcej, jedyny problem etyczny ma stanowić wysoki koszt przyszłej procedury, który sprawi, że nie wszyscy będą mogli sobie na nią pozwolić. Zdrowie i dobro potencjalnych dzieci nie jest brane pod uwagę.
Interesujące jest też to, że na argument o nienaturalności takiej procedury pada odpowiedź, którą świetnie znają wszyscy, którzy bronili kiedykolwiek nauczania Kościoła odnoszącego się do antykoncepcji – czemu to, co naturalne, ma być lepsze? Przecież cała współczesna medycyna polega właśnie na zastosowaniu sztucznych środków!
I tak sobie myślę, że nie przez przypadek obie te debaty łączy ten sam argument. Dotyka on korzenia, z którego one obie wyrosły: skupienia na sobie i swoich wymaganiach, z pominięciem dobra drugiej osoby. A jednocześnie bywa w tym też jakaś neurotyczna potrzeba udowodnienia innym swojej własnej wartości. Bycia jak inni, jednak bez stawiania sobie wymagań, a idąc po najmniejszej linii oporu. Na tej glebie żeruje ludzka chciwość – niewątpliwie zajmujący się tym tematem badacze, oprócz realizacji założeń ideologicznych, widzą w sztucznych gametach także źródło potencjalnego zysku.
Tutaj też pojawia się mocne pytanie o rozumienie celu medycyny i stosowanych przez nią metod. Owszem, udział technologii we współczesnej praktyce medycznej jest coraz większy. Jednak czy celem medycyny jest rzeczywiście „łamanie” natury, czy raczej współpraca z nią tak, by pacjent powrócił do zdrowia? Powrócił, co oznacza, że medycyna (jeśli nie mówimy o profilaktyce) wkracza wtedy, kiedy mamy do czynienia ze stanem chorobowym. Nie leczy się zdrowych ludzi, a jeśli nawet podaje im się leki, to najczęściej jest to doping, który do niczego pozytywnego zdrowotnie nie prowadzi.
Zresztą współczesna medycyna kliniczna cierpi także na jeszcze jedną słabość: wąską specjalizację lekarzy. A ludzki organizm nie jest maszyną, a zachwycającym i jednocześnie porażającym poziomem swojej kompleksowości bytem fizyczno-psychicznym. Ingerencja w jeden jego element znajduje swoje echa w całości. I badania takie, jak te opisane na początku tekstu, wydają się gubić zarówno ten zachwyt, jak i zwykłe zrozumienie dla ludzkiej natury.
Mam głęboką nadzieję, że skończą się fiaskiem. I to jak najszybciej.
I tu przypominają mi się teksty z wiadomego filmu Juliusza Machulskiego:
„a co to jest tatuś?” oraz „nie przy jedzeniu…” (odpowiedź na partenogenezę i „jajo o jajo…”). Tyle tylko, że w latach 80. to było jeszcze zabawne, a teraz już nie jest…
Ogólnie „Seksmisja” to film w wielu wymiarach proroczy. Mam nadzieję, że zakończenie także 😀
😀 tak, zakończenie daje nadzieję. a czy „Kopernik była kobietą” to początki gender?… mam tylko nadzieję, że jednak mężczyźni nie wyginą i że nie będę kiedyś pełnić roli „najstarszej starowinki”… 😉
To wszystko co się dzieje w cywilizacji zachodniej pachnie budowaniem wieży Babel, byciem jak Bóg… Jak to się kończy… Smutno.
Najwyraźniej musimy być prorokami i to gorliwymi. Może uda się ocalić przynajmniej niektórych 🙂