Spektakl już na wstępie a właściwie wejściu łapie widza w sieć nadziei, delikatną i wyraźną, choć we mgle (moje włosy jeszcze dziś pachną sztucznym dymem). Powolne wchodzenie w spektakl, głos narratora (Jerzy Trela), wejście Konrada i trzask magnezji, od której zapala się świeca – znak obecności? Początku? Trwania?
Właśnie: spektakl jest tak nasycony wszelkiego rodzaju symboliką, że przestaje być momentami czytelny. Na skomplikowaną siatkę znaczeń, którą stworzył Wyspiański, reżyser nałożył swoje aluzje i to w ostatecznym efekcie sprawiło, że chwilami spektakl jest nie do rozszyfrowania. Pod względem estetycznym jest wspaniałym przeżyciem, był też świetnie zagrany (do Stu jestem gotowa chodzić nawet dla samej przyjemności patrzenia, jak tamtejszy zespół gra), ale męczy. Pewnie dlatego na drugi, krótszy akt, zostało mniej publiczności.
Odkryłam też, że jestem zmęczona wymiarem meta-: teologią pytającą, co to znaczy być teologią, sztuką pytającą, co to znaczy byc sztuką, teatrem pytającym, co to znaczy być teatrem. To widmo w okularkach Woody Allena z wiecznie znerwicowanym wyrazem twarzy i w stanie nieustannej introspekcji już nawet nie straszy – ono jest nudne. Jak upiorna hrabina podrzucana Starszym Panom w jednym z ich programów. Wyspiański pytał o to, ale pytał w innym czasie i kontekście, a przede wszystkim szukał odpowiedzi, wierzył, że ona istnieje. Mam wrażenie, że współcześnie jest to już wymiar „się”, bez wewnętrznej potrzeby znalezienia odpowiedzi.
Nie wiem, czy tak jest w przypadku „Wyzwolenia”, wiem tylko, że gdzie to pytanie tam pobrzmiewało.
A teraz będzie o tym, co mnie zachwyciło – świetne wykorzystanie oświetlenia i projektorów. Scena jest kreowana z dużą płynnością i dynamiką, jednocześnie cały czas zachowując czytelność i wprowadzając w inny, mistyczny wymiar, co szczególnie było ważne w scenach, kiedy Kondrad zmaga się ze swoimi wewnętrznymi bogami (demonami?). Płynność i wyraźny wewnętrzny puls inscenizacji, w przypadku Wyspiańskiego bardzo ważny (u niego samo tętno wypowiedzi już nadaje rytm całości). Pozostanie w tym pulsie, przy jednoczesnym harmonijnym ruchu, pozwalającym w pełni zagospodarować przestrzeń, to dowód na to, jak świetnie aktorzy grają jako zespół. A przy tym wszystkim nie tracą osobowości – jestem pod szczególnym wrażeniem Beaty Rybotyckiej, której Muza jest władcza i zasadnicza a jednoczenie kapryśna i próżna. Cudownie wielowymiarowa, ale o dobrze zarysowanej tożsamości. Świetny był także Konrad (Krzysztof Kwiatkowski) – udało mu się uniknąć, przy całej ekspresyjności postaci, jaką grał, histeryczności i „piany”. Konrad szuka, odnajduje, znów gubi. Z pewnością pragnie i szuka.
Wymieniam tych dwoje, ale jestem pod wrażenie gry wszystkich. Jak dobrze usłyszeć w teatrze dobrze podawany tekst, zobaczyć spójne postaci, które pozostając postaciami sztuki, porozumiewają się w tak naturalny sposób, kiedy tego wymaga przekaz.
W inscenizacji nie brak też aluzji do współczesności. Co prawda premiera sztuki odbyła się w zeszłym sezonie, jednak tekst o „wzgardzeniu STARYM TEATREM i szukaniu nowego” wywołał chichoty wśród publiczności. Niezamierzona zbieżność, czy też artystyczna intucja – nie wiadomo, zabrzmiało w każdym razie aluzyjnie. Są też sceny z pewnością w zamierzeniu odnoszące się do współczesności: zamykaniu Geniusza w katakumbach towarzyszą zdjęcia, m.in. pogrzebu prezydenta Kaczyńskiego – jeśli wziąć pod uwagę, że owa postać w sztuce symbolizuje kult przeszłości i męczeńskiej wizji Polski, to sugestia jest czytelna. Jej podobnych jest więcej w spektaklu, nie tylko politycznych, pozostawię wam przyjemność ich wyszukiwania.
Bo warto iść na ten spektakl. Bilety do Stu, ku wielkiemu bólowi mojego portfela, nie są tanie, ale „Wyzwolenie” jest warte swojej ceny. Zresztą wkrótce premiera „Wesela”, czyli I części „Wędrowania”. Dobrze zobaczyć całość tryptku. Już odłożę sobie pieniadze, teraz tylko kwestia rezerwacji biletów, bo z tym też może być problem…
W każdym razie Wyspiański wciąż pozostaje aktualny, jego poezja pociaga i opowiada. I cieszę się, że jego sztuki wróciły na scenę i to właśnie tę.
To był dobrze spędzony wieczór, zdecydowanie.