Wczoraj miało padać. A było jak na załączonym obrazku…
Jedyne co, to wiało, szczególnie w wyższych partiach – na Przysłopie Waksmundzkim popychało wszystkich z inklinacją ku przepaści.
Dziś to już na pewno miało lać. Było jak na załączonym obrazku:
No dobrze, przyznam się – specjalnie nie szłam wyżej, a dolinki na dziś (jak powyższa Kościeliska), czy nawet niższe szlaki (jak poniższa Ścieżka nad Reglami) były świetnym rozwiązaniem,
Giewont, tu „zdjęty” z Doliny Strążyskiej, leżał dziś z nosem w chmurach. Około południa je przewiało i widok był warty spojrzenia.
Na szlaku ciekawi ludzie, średnia wieku zdecydowanie wyższa niż podczas sierpniowych wędrówek, bardzo dużo par: i studenckich, i takich, które odchowały już dzieci i znów mogą zacząć chodzić we dwójkę. W temacie par: staram się podtrzymywać zwyczaj mówienia: „Dzień dobry” na szlaku i po pewnym czasie to stało się okazją do ciekawych obserwacji.
Dwa przypadki najciekawsze: dwie studentki, brak reakcji, nawet spojrzenia – przyglądam się bliżej: słuchawki w uszach. Sposób na to, by wyjeżdżając z miasta pozostać w mieście. Przypadek drugi: dziewczyna i chłopak, dziewczyna łypie na mnie okiem, chłopak odpowiada, na co od dziewczyny dostaję spojrzeniem bazyliszka. Gdyby te piękne błękitne oczy miały moc, to zostałaby ze mnie tam kupka popiołu, rozwiewana smętnie przez halny… 😀
A, i jeszcze odkrycie z Miętusiego Przysłopu – wiem, po co jest poezja. Olśniło mnie, jak przechodziłam przez poniższy malinowy chruśniak na wyżej wymienionym:
Przypomniał mi się genialny wiersz Leśmiana, śpiewany zresztą przez Marka Grechutę. I ten wiersz świetnie pozwolił mi nazwać klimat tego przejścia, i pięknie opisał to, co widziałam. W malinowym chruśniak, ukryta przed ciekawym wzrokiem co prawda nie zbierałam przybyłych tej nocy malin (w końcu to teren TPN-u), ale rosa była. I skrzyła się. Co prawda nie zarejestrowałam złachmaniałych pajęczyn, ale listki koniczyny też prezentowały się pięknie.
Tak więc poezja pozwala nazwać uczucia i je wyrazić. Dać właściwe rzeczy słowo – to już nie Leśmian, ale też bardzo dobrze oddaje, co mi się uświadomiło w tamtym chruśniaku, pełnym rosy, melancholii jesieni i buczących trzmieli.
Poza tym na szlaku bardzo ślisko. Gdyby nie kijki, pewnie połamałabym kończyny. I już wiem, czemu w zeszłym roku po wejściu na Przełęcz w Grzybowcu mój żołądek poważnie myślał o pozbyciu się swojej treści: to bardzo trudne podejście, zejście zresztą też. Czas, który zyskałam wchodząc szybciej niż mapa przewiduje (od Doliny Cichej Wody), musiałam przeznaczyć na zejście dłużej etc. Bardzo, bardzo ślisko. Ale lubię to zmęczenie, jakby uruchamiało we mnie pokłady siły, do której nie potrafię się dokopać w inny sposób.
Ech, te endorfiny…
Zazdrocha 😉
🙂