Co prawda bilet do teatru boli kieszeń, ale w Krakowie jeszcze te bóle nie są (nomen omen) dramatyczne . Zresztą pójście na komedię i to do specjalistów od tego gatunku, czyli do Bagateli, szybko usuwa z pamięci bóle portfelowe. W dzisiejszym przypadku wycięło je „Szalonymi nożyczkami” w reżyserii Marcina Sławińskiego.
Nad pewnym salonem fryzjerskim, należącym do całkiem sympatycznego pana Antoniego Wziętego – zdeklarowanego geja w lawendowym fartuszku – zostaje zamordowana starsza pani – pianistka i właścicielka kamienicy, w której mieści się ten salon. Spektakl zaczyna się sporo przed czasem, toczy się także w trakcie przerwy (podejrzani nie mogą w końcu opuścić miejsca zbrodni! A właściwie miejsca pod miejscem zbrodni) dając wrażenie bycia wmieszanym w akcję – coś jakby siedzenie z kawą przy stoliku na chodniku i obserwowanie akcji dziejącej się na ulicy. Kawy nie dają, ale poobserwować można i jest zabawnie. Bardzo zabawnie.
Chociaż najzabawniejsza część zaczyna się wtedy, kiedy zapalają się światła także na widowni i widzowie zostają zaproszeni do udziału w spektaklu jako świadkowie zbrodni i współprowadzący śledztwo. Aktorzy genialnie improwizują interakcje z widzami, choć chwilami publiczność była tak rozbawiona i chętna do współpracy, że aktorzy wypadali nieco z roli, starając się powstrzymać od wybuchnięcia śmiechem. Stąd kilka scen, w których oglądać mozna było przez chwilę jedynie plecy aktorów, bądź płachty gazet, którymi się zasłaniali. Oraz zdecydowanie trwającego w swojej roli śledczego Łukasza Żurka. On jeden nie uległ, twarda sztuka.
W drugim akcie widownia głosuje, kto zabił. I zgodnie z decyzją odgrywana jest wybrana końcówka. To oznacza, że każdy spektakl może kończyć się inaczej, inaczej także przebiega, bo wiele zależy od widzów. Tym razem zabiła fryzjerka, czyli pani Barbara Markowska (dziś Ewelina Starejki – genialnie odegrana postać rozchwianej emocjonalnie słodkiej idiotki, która ostatecznie okazuje się całkiem cwaną sztuką, bezwzględnie dbającą o własne interesy – mniodzio). Ale trzeba przyznać, że wszystkie postacie były wyraziście zarysowane i konsekwentnie utrzymane: Wurzel – cwaniaczek w czarnej kurtce z „ekologicznej skóry”, z kamienną twarzą, kulawą polszczyzną i zjadliwymi komentarzami; pani Dąbek, której mąż nic nie robi, bo jest posłem – poezja, nie postać, chociaż w pełni poezję takiej interpretacji tej postaci potrafią zrozumieć tylko ludzie, którzy dłużej pomieszkali w Krakowie lub stąd pochodzą i kojarzą tzw. krakowskie pańcie. Policjanci ewidentnie dobrze odrobili lekcję z obserwowania naszych umiłowanych mundurowych a szef salonu uniknął szarży (a łatwo przeszarżować przy tak charakterystycznej postaci) i wzbudzał szczerą radość swoim sposobem bycia i podrywu.
To był miło spędzony wieczór, skutecznie doładowujący akumulatory pozytywnym ładunkiem. Uśmiałam się zdrowo i myślę, że na zdrowie mi to pójdzie. Spektakl polecam w razie potrzeby poprawienia humoru – robi to skutecznie.