Nowoczesna wersja opery: wystawnej, zaśpiewanej może nie zawsze genialnie technicznie, ale za to poruszającej głęboko emocje. Wspaniale zagrane postacie, wyraziste i bogate. Wiele splatających się ze sobą i barwnych wątków, trudno wszystkie streścić. Dramat Javerta (Russel Crowe – uwielbiam w każdej postaci, mmm. No dobra, prawie każdej), który uciekł ze slumsów w bycie bezwzględnym stróżem prawa, jednak slumsy w nim pozostały. A dokładnie pozostało wpojone tam w jego umysł i serce przekonanie o braku miłosierdzia jako podstawie rzeczywistości.
I tu jest piękny kontrast (chociaż niektórzy recenzenci chcą w tym widzieć „mityczny konflikt”) pomiędzy Javertem a Jeanem Valjean (Jack Hackman). Obaj powołują się na Boga jako źródło swoich postaw i wyborów, tymczasem wybory są tak sprzeczne, że wciąż rodzą między nimi konflikt. Javert jest trzeźwy, zbyt trzeźwy w osądzie rzeczywistości. Nie potrafi wyczuć tej subtelnej nuty w drugim, która świadczy, że zbliża się on do granicy nawrócenia. Jest sprawiedliwy aż do okrucieństwa, bo prawo daje mu oparcie, jest fundamentem jego tożsamości.
Po drugiej stronie jest Valjean, który posmakował prawa, jego najbardziej okrutnej formy, a potem doświadczył miłosierdzia. I ono zdarło z jego serca skorupę. Zestawienie tych dwóch postaci jest dla mnie jak zderzenie Judasza i Piotra.
Ciekawa także myśl o tym, że tak naprawdę są dwie rewolucje. Młodzi pragną walki, ich krew obmywa ulice i nic się nie zmienia. Dramatyczne sceny na barykadzie rodziły we mnie gorzkie myśli o tym, jak cynicznie potem zapał takich ludzi jest wykorzystywany przez dyplomatów i polityków. Na ich krwi oni budują swoje dacze i układy, za cenę ich życia wyjeżdżają w podróże zagraniczne i umożliwiają rodzinie i znajomym fundowanie fortun. Brak świadomości, za jaką cenę została nabyta wolność, z której korzystają, uniemożliwia im dostrzeżenie tego, że dostali do ręki coś, czemu mają służyć a nie „postaw sukna”, że zacytuję klasyka (kurcze, od jego czasów nic się u nas nie zmieniło).
Druga rewolucja to ta doświadczana przez Valjean, której bronią jest miłosierdzie i służba. Ona ocala swoje dzieci i niesie ocalenie także pozostałym. Były galernik w piekle walki ma odwagę przebaczać i modlić się. Piękna scena modlitwy ojca nad tym, który mógłby być jego synem – porusza aż do dna serca.
Wątków jest więcej, tematów też. Na ekranie wciąż pojawia się słowo: „Bóg”, jedna z głównych pozytywnych postaci to biskup – ożywcza różnica w porównaniu do reszt współczesnych produkcji. Główne postacie modlą się i są wysłuchiwane, przeżywają dylematy moralne i je rozstrzygają. Fakt, że to wszystko proste i piękne, bajka dla dorosłych, ale co popłakałam, to moje. I co we mnie zostało i pracuje – też.
Jedyna wadą w filmie jest dla mnie ostatnia scena – Apokalipsa w formie śpiewu na barykadzie jakoś do mnie nie przemawia. I te czerwone flagi, które w naszym postsowieckim kontekście kulturowym tak nie bardzo się kojarzą… No, cóż, doskonałość będzie dopiero w raju.
I jeszcze jedno – warto zwrócić uwagę na postaci grane przez Bonham-Carter i Sashę Borata Cohena – arcydzieło. Ludzkie szczury, ale jakże plastyczne i fascynujące… I także dające do myślenia.
Warto iść do kina. Warto zobaczyć. Tylko paniom radzę wziąć duży zapas chusteczek!
Genialna recenzja, dziekuje!
Film może razić uproszczeniami, ale i tak daje do myślenia 🙂 No i spłakałam się. Nie da się nie wzruszyć…
Warto 😉
🙂
Mi się ten film tak bardzo spodobał, ze byłam na nim dwa razy. Książka też jest świetna! 🙂 Może w filmie nie ma wszystkich wątków, ale sadze, ze jest to, co najważniejsze. Końcówka też mi się bardzo spodobała, a najbardziej chyba postać małego Gavroche 🙂
Nie dziwię się – melodie z filmu chodzą za mną do dzisiaj. Genialne!