Czytam właśnie biografię św. Jacka napisaną przez bł. in spe Jacka Woronieckiego, także OP.
[ze Słowa wstępnego]
„Obfity materiał, który zdążyłem zebrać, miałem zamiar przekazać komuś z młodszych braci zakonnych, w tym przekonaniu, że nie znajdę sił i czasu, aby opracować go jak należy.
A jednak ten czas się znalazł, a przyniosła go II wojna światowa (…)”
Błogosławieni, dla których wojna jest czasem, kiedy wreszcie można usiąść do spokojnej pracy twórczej.
Błogosławieni, bo nie tracą nadziei…
Zazdroszczę tym, dla których bez problemu, jak mniemam, jest nurzanie się w sztuce, poezji i teologii, gdy mnie np. tak trudno oderwać się od polityki, która mi sie wręcz wciska we wszystko. Nie powoduje to, na szczęście, bezpowrotnej utraty nadziei na lepsze…
Czy powinnam czekać na wojnę, by usiąść do spokojnej pracy twórczej? Bom skądinąd artystka. I mam pracownię…
Może jedynie złapac dystans? 🙂 U Woronieckiego to była kwestia zaangażowania w odbudowę polskiej prowincji OP, bardzo dużo zrobił w tym okresie.
Przypomniałaś mi tą refleksją postać Etty Hillesum, która właśnie podczas czasu zagłady pisała, że ten kawałek nieba nad nią jest tylko dla niej, nikt go jej nie odbierze – dla mnie kiedyś to było odkrycie nie lada, że nic co z zewnątrz nie może mnie zniszczyć. Byłoby miło, gdyby każda wojna w nas miała swojego Woronieckiego i swoją Etty 🙂
oj, tak…