49 lat od śmierci człowieka, któremu zawdzięczam uratowanie mojej wiary z pierwszego, nastoletniego kryzysu. Clive Staples Lewis, przez bliskich zwany Jackiem, pokazał mi przez swoje książki Boga, który jest nieoswojonym Lwem. Przychodzi i odchodzi, kiedy to uznaje za dobre dla człowieka, stawia wymagania, ale zawsze, zawsze zostawia wolność. Nawet, jeśli wie, że zapłaci za to najwyższą cenę. On, nie człowiek.
Jack (mam nadzieję, że mogę się tak do ciebie zwracać, CSL) był mistrzem chrześcijańskiej apologetyki. Nawrócił się z ateizmu (już jako profesor literatury angielskiej w Oksfordzie!), ale pozostał anglikaninem. Wierzę głęboko, że Bóg wziął poprawkę na brytyjski konserwatyzm i jedną z twarzy, które zobaczę po wejściu do nieba, będzie uśmiechnięte oblicze Lewisa. Chciałabym mu osobiście podziękować za pokazanie mi, że pójście za Chrystusem oznacza tak naprawdę czerpanie całymi garściami z rzeczywistości. To pasja, radość, dynamizm, bezczelność nowego życia. A jednocześnie wierność prawdzie i nieustanne poszukiwanie, ale uczciwe, potrafiące przyznać: „Znalazłam” i obronić to stwierdzenie. To religia buntowników i hazardzistów mających odwagę postawić wszystko na jedną kartę. Ale postawić rozważnie. To religia dla tych, którzy wyglądają, jakby mieli zemdleć na widok krwi, a potem z uśmiechem umierają na arenie (kto zgadnie, z której jego książki to parafraza? 😉 ).
A jednocześnie to religia tych, którym Bóg pozwala się wtulić w swoją grzywę (skoro już jesteśmy przy Aslanie) albo bawić się ze sobą. Wiara w Boga z poczuciem humoru i nieskończenie miłosiernego, cierpliwie naprawiającego nasze błędy, na ile da się je naprawić.
I pomimo to nadal pozostającego Tajemnicą. Pociągającą, intrygującą, nieoczywistą. Obiecującą niezwykłą przygodę z gwarantowanym dobrym zakończeniem, jeśli przy Niej wytrwamy.
Nie mam otwartego porto, ale wypiję toast winem. Za moje spotkanie z Tobą, Jack, po tej lepszej, prawdziwszej stronie rzeczywistości!
Pierwszy raz czytałam „Opowieści z Narnii” w podstawówce, polując na kolejno ukazujące się części. Wtedy nie zauważyłam żadnych (!) odniesień do chrześcijaństwa. To była błogosławiona ślepota, bo, zbuntowana, rzuciłabym w kąt. Po latach znajduję te obrazy mocno „zakotwiczone” we mnie. Takie „emocjonalnie nacechowane” podstawy teologii. Dodam, że bardzo zdrowe podstawy. Kilka razy uratowały mnie przed zabrnięciem w jakąś dziwną religijną ścieżkę na krawędzi przegięcia. No i chyba głównie dzięki Lewisowi zbuntowałam się przeciw śmiertelnej powadze mojej pierwszej wspólnoty.
Mnie od poważnego zwątpienia uratował „Smutek”. Po całym połkniętym podówczas lukrze („jaki powinien być dobry chcrześcijanin” a zwłaszcza „co powinien czuć”) taka szczera modlitwa, taka „obrazoburcza” a kończy się pieśnią…
Pozdrawiam!
Ha, u mnie zaczęło się tak samo! Też w podstawówce i od Narni, zaczęłam ją czytać jakoś tak od środka, od „Srebrnego krzesła”. Potem były jego książki apologetyczne, wtedy wydawała to jeszcze Palabra. „Smutku” długo nie mogłam nabyć w polskim tłumaczeniu i jest porażający. Prawdą, pięknem, pieśnią na koniec 🙂
I do tego jeszcze „Cienista dolina” – oglądałaś? Świetny film. I mądry.
A mnie jakoś Lewis nie porwał… Bardzo go cenię, przeczytałam większość jego książek, ale – u mnie na pierwszym miejscu zawsze będzie jego przyjaciel – Tolkien. Za to chyba, że jest mniej od Lewisa „dosłowny”
Lubię obu, ale na CSL trafiłam na początku, może dlatego jest dla mnie tak ważny.
Ja też najpierw trafiłam na Lewisa, dopiero potem na Tolkiena. Zaczęło się od „Listów starego diabła do młodego”, w liceum – i także zawdzięczam mu wyjście z ciemnego zaułka :-). Oraz przekonanie, że wiara w Chrystusa to dobrze wymierzony skok w przepaść, tam gdzie czekają Jego ramiona, i jeszcze jedno – że w niebie na pewno nie będzie nudno.
Fragment o arenie jest jednym z tych porażających oczywistością, podobnie jak opis umierania. Bardzo polecam „Listy” w postaci audiobooka, w interpretacji Zbigniewa Zapasiewicza.
O, dzięki za info o audiobooku, nie wiedziałam, że jest na rynku. Trzeba będzie nabyć 🙂