Plakat tej wystawy prześladuje mnie od dwóch miesięcy, więc w końcu uległam sile jego sugestii, zebrałam się w sobie i pojechałam do Wieliczki. Pomimo szarawej pogody było warto. Wiele się zmieniło w niej na plus od mojego ostatniego pobytu przed kilkoma laty: bardziej zielono, bardziej kwieciście, wyremontowany ostatecznie Zamek Żupny i dopieszczona dawna Szkoła Górnictwa, obecnie starostwo. Poza centrum nadal wiele powierzchni wygląda, jakby ich właściciele cierpieli na horror vacui i dlatego zapełniali je szyldami i ogłoszeniami maści wszelkiej (rzeczony horror vacui dotyczy rzecz jasna portfela właścicieli, nie powierzchni) i straszy też kilka budynków w stanie wskazującym na ruinę.
Ale i tak warto, także ze względu na wystawę „Piękne i użyteczne. Nakrycia stołowe secesji i art deco”. Przyznam, że mam słabość do dobrego rzemiosła artystycznego. Tak sobie dumam, że dobra sztuka wyrasta z dobrego rzemiosła, i ktoś, kto nie jest najpierw rzemieślnikiem, artystą raczej nie zostanie. Przedmioty, które dziś zobaczyłam, tylko mnie w tym utwierdziły.
Zestawienie styli interesujące, bo następują one po sobie i jak to często bywa epoka po wyraźnie odcina się od epoki przed, chociaż w ascetycznej formie art deco widać inspirację wiedeńską secesją (coś jak ukryte cytaty z Orygenesa w dziełach Hieronima, który krytykował, ach jakże krytykował tego heretyka Orygenesa 😉 ). Do sali właściwej wchodzi się po kilku schodkach z półpięterka, na którym można zobaczyć malutką zapowiedź: fragment przestrzeni jest zagospodarowany kredensikiem w stylu art deco, stojącym na tle kilimu w tym stylu i wypełnionym przedmiotami wykonanymi w tej stylistyce, a obok stoi mała aranżacja w stylu secesyjnym, szczególnie piękne są tkaniny, chociaż wspaniale giętym krzesłom nie da się odmówić ani urody, ani wygody (nie siadałam, ale wyglądały zachęcająco).
Samej wystawy nie będę szczególowo opisywać, bo szkoda czasu, a wystawę można oglądać jeszcze do 2 września. Eksponatów nie jest wiele, więc nie przytłaczają. Są tam dzieła ze szkół takich mistrzów jak Tiffany (piękne naczynia z iryzującego szkła), czy polskiej szkoły wzornictwa, która odniosła spektakularny sukces na wystawie w Paryżu w 1925 roku i od tamtego czasu stała się oficjalną szkołą polskiego stylu (jestem taka mądra, bo kupiłam sobie katalog wystawy i nawet go przeczytałąm – warto o nim wspomnieć, bo jest pięknie wykonany i bardzo interesujący). Cudowne są te proste naczynia i przedmioty codziennego użytku, w których forma idealnie przystaje do funkcji tworząc elegancką całość. Zestawienia czystych brył i kształtów, a jednocześnie wspaniałe rozwiązania funkcjonalne: uchwyt na wieczku dzbanka do kawy, który wygląda jak srebrny przecinek, a jednocześnie jest to tak wymodelowany kształt, że odpowiada idealnie układowi dłoni przytrzymującej wieczko podczas nalewania napoju. Nic dziwnego, że niektóre firmy odkurzają swoje międzywojenne wzornictwo i znów produkują naczynia według tamtych rozwiązań.
Dla zaostrzenia apetytu jedno zdjęcie (secesja) – najbardziej zafascynowało mnie naczynie na miód, idzie domyślić się po kształcie, o które mi chodzi:
To dzieło firmy Fraget z Warszawy, z początku XX wieku.
Tak się tez trochę zamyśliłam nad tamtym światem, troską o piękno przestrzeni, w której się wykonuje najprostsze codzienne czynności. Dla mnie samej to lekcja o potrzebie powrotu do tamtej staranności przeżywania tego, co codzienne.
Poza tym na Zamku Żupnym jeszcze jedna, świetna wystawa – fragmenty największego w Polsce zbioru solniczek. Cudeńka, mili państwo, cudeńka. Do tego ciekawie wystawione (np. w gablotach nawiązujących kształtem do kryształów soli). Od porcelanowego pociągu po małpkę niosącą zamiat kokosów naczynka na sól i pieprz. Rozbuchane stylistycznie porcelanowe solniczki prosto z Miśni i krystalicznie proste solniczki art deco. Szczególnie rozczuliły mnie mikroszufelki do nabierania soli wykonane z kości słoniowej – dopieszczone w każdym calu.
Jeśli macie czas i możliwość, polecam wyjazd do Wieliczki. Nie ma tłumów, a te, które są, przeważnie mówią po włosku (czyżby efekt halo Euro 2012?). Panie w kasie muzeum bardzo miłe i pomocne, a bilet na zwiedzanie całości, łącznie z wystawą stałą to całe 4 zł. Serio, serio. Posmak wystawy można też poczuć przeglądając galerię na zalinkowanej przez mnie na początku wpisu stronie.
Zasadniczo: poświętowałam porządnie. No.
PS
Zdjęcia z wieliczkowego spaceru: kliknij tutaj
właśnie mi też chodzi po głowie ten plakat i chciałam się wybrać:-) po Twojej rekomendacji wybiorę się na pewno bardzo lubię art deco i secesję także 🙂
wystawa nie jest duża, ale zebrali rzeczywiście piękne i ciekawe eksponaty
Nigdy nie byłam w Wieliczce, choc kilka lat mieszkałam nie tak daleko, no, ale dzieci były wtedy malusieńkie…
A co do tego, ze: „dobra sztuka wyrasta z dobrego rzemiosła, i ktoś, kto nie jest najpierw rzemieślnikiem, artystą raczej nie zostanie”, to sporo sobie na temat „artystowania” czy może taczej tworzenia przedumałam. I tak sobie myślę, ze artystą bywa każdy i że artystą się nie jest a bywa.
Artystą nie jest tylko ten, kto „coś” po sobie zostawi, ale także tenm kto, kto wrażliwie i niepowtarzalnie przeżywa swoje życie w przeróżnych wymiarach, potrafi odkryć coś po raz pierwszy, dostrzec, połączyć…
A najwspanialszym twórcą, którego dzieło nabiera wolności i zaczyna żyć niezależnie jest matka. (Poprawnie politycznie byłoby tu: rodzice, albo jeszcze poprawniej: partnerzy – wychowawcy człowieczka).
Wmawiam więc to ludziom od wielu lat i czasem zdaje mi się, ze z nienajgorszymi rezultatami – część z nich próbuje dostrzec swą niepowtarzalnośc i oryginalnośc w tym co robi, odkrywa, spostrzega, organizuje, proponuje, przemysliwa, wybiera…
Precz z poprawnością polityczną! 🙂 Chociaż zgadzam się w tym, że to oboje rodzice powinni kształtowac dziecko, u nas w Polsce za długo przerzucono to wyłacznie na matki.