Byłam wczoraj w Tyńcu. Słońce, lekki powiew od Wisły. Słodkawy smak czereśni, chyba już powoli się kończą tego lata. Prawie zupełny brak ludzi, może dlatego, że środek tygodnia. Poszłam się pomodlić w kaplicy Najświętszego Sakramentu. Ciepłe światło, podwójnie przecedzone przez okna krużganków miękko wydobywało żółć woskowych świec i subtelne piękno ojcowo-hieronimowych bukietów. Baranek na kamiennym ołtarzu, teraz już jako bezkrwawa żertwa, przynajmniej dla naszych, uwięzionych doczesnością oczu. Wypłakałam się w Jego wełnę. Pomogło.
Kiedy wychodziłam z kościoła, zadzwonił sms od ks. Sławka. Że Duch go nęka o modlitwę za mnie – miły prezent od Najwyższego.
Stamtąd jest bliżej do Boga i to jest wpisane w to miejsce, nie we wspólnotę czy „jednostkę gospodarczą”.
Po prostu jest bliżej. Taki dar.
A dziś jest święto św. Benedykta. Tak się składa, że niedawno znów zajrzałam do Reguły i utwierdziłam się na nowo w tym, że to był niesamowity Człowiek. Chciałabym mieć jego wewnętrzną wolność, choćby do tego, by wstac i wyjść, kiedy rzeczywistośc wokół stają się swoją własna farsą i cyrkiem bez widowni.
Przerażająca cisza wolności, ile trzeba mieć odwagi, by nie bać się jej, by przestać mówić i robić to, co ma ją zagłuszać.