Na początek wszystkiego najlepszego z okazji wspomnienia św. Franciszka Salezego, hojnego sponsora wpisów o Filotei!
I Doktora Kościoła, biskupa i tak po ludzku bardzo dobrego, otwartego człowieka.
A teraz nieco o tytułowym kieliszku. Wszystko zaczęło się od lektury książki o praktyce medytacji. Autor wyznawał, iż założenia doktrynalne są małoznaczące, liczy się wspólne siedzenie w milczeniu i wewnętrzna integracja. W końcu wszyscy ludzie (według autora) są do tego zdolni, więc poszukajmy jedności ludzkości w praktykowaniu medytacji, odsuwając na bok wszelkie nasze przekonania religijne.
Oburzyłam się! Jak tak dalej pójdzie, to jako zawodowy teolog znajdę sie na bruku, trzeba jakoś zaradzić upowszechnianiu się tych treści!
Ale tak serio, to tego typu stwierdzenia, mówiące o ograniczeniu rozumienia wiary jedynie do „wierzę Bogu” bez wymiaru „wierzę [w prawdy] o Bogu” jest niespójne.
Nie potrafiłam tego dobrze ująć, ale pomógł mi niezastąpiony C.S.L. (Boże, jak dobrze, że go stworzyłeś!): „Gdyby kieliszki miały świadomość, podejrzewam, że bycie opróżnionym byłoby takim samym doświadczeniem dla każdego z nich, chociaż niektóre z nich miałyby potem zostać puste, inne napełnione winem, a jeszcze inne stłuczone. Wszyscy opuszczający ląd i wyruszający w morze „odkrywaja to samo” – chowającą się za horyzontem ziemię, pozostające z tyłu mewy, słony wiatr. Turyści, kupcy, żeglarze, piraci, misjonarze – bez różnicy. Jednak to identyczne doświadczenie nie mówi nic na temat tego, czy ich podróż jest pożyteczna, czy może niezgodna z prawem, ani czym ostatecznie się skończy (…) To prawdziwa religia nadaje wartość doświadczeniom mistycznym” („O modlitwie”).
Doświadczenie jest niczym innym, jak tylko doświadczeniem. Dopiero interpretacja tego doświadczenia, znajdująca swój wyraz w podjętym działaniu, nadaje mu moc sprawczą. A interpretacja zakłada odbywa się dzięki określonemu zbiorowi pojęć, tradycji i prawd. O ile na poziomie drogi do doświadczenia i samego doświadczania chrześcijanin i buddysta zen będą zgodni, to już wyprowadzana z niego praktyka może zacząć się różnić. Bo obaj funkcjonują w innych zakresach. Dla buddysty ostatecznym celem jest nirwana, dla chrześcijanina zmartwychwstanie, które, co należy bardzo mocno podkreślić, oznacza odzyskanie cielesności. Przemienionej, to prawda, ale cielesności. I jak z nią pogodzić nirwanę? Hinduizm czy buddyzm zakłada cykliczność, chrześcijaństwo mówi o linii: raz rodzimy się, żyjemy i umieramy. Owszem, nasze doczesne życie jest cyklami „umierania” i „zmartwychwstawania”, ale mam jakies takie dziwne przeczucie, że nie o tego typu cykle chodzi w świętych księgach religii Wschodu.
I wreszcie pewien drobny, lecz bardzo istotny fakt: jak czytamy u klasyka zachodniej teologii apofatycznej, autora „Obłoku niewiedzy”, do drogi kontemplacji nie wszyscy są powołani. O ile religie Wschodu radzą sobie z tym mówiąc o cyklach wcieleń i oczyszczeń, to dla liniowego chrześcijaństwa takiego rozwiązania nie ma. Za to wynurza się bardzo paskudna perspektywa, iż ci niepowołani są skazani na duchową klęskę. Tak po prostu i odgórnie.
I im dłużej siedzimy nad tym, tym więcej pytań będzie się rodzić. Można od nich uciec w ciszę medytacji, ale to będzie jedynie ucieczka. A tym samym przyznanie się do porażki koncepcji mówiącej o tym, że nieważne w jakim celu i co z nim dalej się stanie, ale grunt, że kieliszek jest pusty.
lepiej siedzieć w ciszy niż skakać sobie do oczu, to na pewno.
Ale: w niedziele trafiłam na kazanie bpa Wróbla z Lublina, który był swego czasu bpem w Helsinkach i dzielił się przezywaniem ekumenizmu w fińskim wydaniu. To, co może najmocniej utkwiło mi w głowie, to świadomość własnej tożsamości – i odrębności. Nie chodzi o to, by protestanci zrezygnowali z nauki o usprawiedliwieniu, katolicy z kultu świętych i będzie cacy. Ja-człowiek muszę wiedzieć w co wierzę, dlaczego wierzę, „uzasadnić nadzieję która w nas jest”. z tego wyrasta szacunek do siebie samego i, co za tym idzie, wyznawców określających swojego Boga inaczej. I teraz możemy rozmawiać 🙂
zresztą, ja osobiście, na gruncie prywatnym takich problemów nie mam z nie-katolikami czy nie-chrześcijanami. Najtrudniej jest się dogadać z moimi braćmi w wierze, członkami tego samego Ciała.
Może dlatego, że są najbliżej 🙂 Ale to prawda, że podstawą dialogu jest własna tożsamość i chociaż w tej czytanej przez mnie książce autor podkreśla, że takie wspólne modlitwy wzmacniają tożsamość jego jako katolika, to jednak nie do końca to widać w tym, co pisze. Zresztą nie dla każdego medytacja dobrze sie skończy, niektórzy lądują potem u egzorcystów, jak trafią na kiepskiego mistrza. I o tym w tej książce juz mowy nie ma.
Mam takie pytanie. Jest dzisiejsze czytanie i jest zwykły człowiek. Teolodzy, bibliści patrzą na to czytanie okiem specjalisty od historii, teologii i wszelkiej wiedzy związanej z tematyką, ale zwykły człowiek ma prawo z czytania wyłuskać sobie zdanie, które jakoś odnosi się do jego sytuacji życiowej. Jeśli wyłuskuje takie zdanie: „nie dał nam Bóg ducha bojaźni, ale mocy i miłości, i trzeźwego myślenia” i sobie je interpretuje tak, że
A. ma się nie bać, działać i nie dać się wepchnąć w ograniczenia jemu tylko wiadome.
B. ma mieć w sobie moc czyli siłę, by osiągnąć to co mniej więcej zamierza
C. może posłużyć się duchem miłości, miłości do siebie jeśli sam sobie sknocił życie i się o to obwinia. Żeby się już nie obwiniał.
Czy taka interpretacja tego zdania może być uznana za złą interpretację? Kiedyś napisałaś, że Słowo Boże nie zawodzi, ale mogą nas zwieść nasze interpretacje. Ale człowiek nie zawsze wie czy dobrze interpretuje kawałek nadający się dla niego.
Tak na marginesie to bardzo lubię ten fragment 🙂 A tak zasadniczo, to mnie się twoja interpretacja podoba, przynajmniej na ile ją rozumiem 🙂
Aha, jeszcze to „trzeźwe myślenie”. No to już jest proste, żeby mieć trochę oleju w głowie. W każdym bądź razie więcej niż się miało przedtem Zdecydowanie więcej. O beczkę więcej.
To „trzeźwe myślenie” może jednak oznaczać pożegnanie z marzeniami. Ale w takim wypadku człowiek czuje przygnębienie, z którego nie rodzi się aktywność tylko poczucie przegrania. Ja sobie to „trzeźwe myślenie” zinterpretowałam tak, że dążąc do spełnienia na ziemi w każdym wymiarze powinniśmy po drodze wykazać się rozsądkiem, zapobiegliwością, troską o siebie w dobrym tego słowa znaczeniu. A przecież „trzeźwe myślenie” może oznaczać wylanie na kogoś kubła wody i pozbawienia do złudzeń. Z tym, że człowiek powinien dążyć do mądrze rozumianego komfortu psychicznego, bo wtedy jest efektywny, lepiej patrzy na świat, ma lepsze kontakty z ludźmi. Znalazłam takie interpretacje tego słowa:
http://tygodnik.onet.pl/0,0,8578,duch_trzezwego_myslenia,artykul.html
http://mateusz.pl/wam/poslaniec/1005-2.htm
Ech, nie nadaję się do interpretacji Słowa. Aktualnie na swoim blogu zajmuję się poważnym problemem starości 🙂 http://kasiaszarek.wordpress.com/2012/01/24
Cóż, dotyka każdego z nas.
Znalazłam go w spamie 🙂 Czasem mi tak wariują komenty.
Zaraz zajrze do ciebie. Z przyjemnością zresztą.
Coś nie dało się dać komentarza. Nie wyświetlił się, że jest do moderacji.
Pani Elu, a co Pani konkretnie czytała, że tak się Pani oburzyła. Może Cermaka, co?
Ja myślę tak – jeśli ktoś zaczyna dochodzić do przekonania, że kieliszek zniszczył mu życie, że tym samym ów ktoś zniszczył życie komuś innemu, to nawet jeśli on medytuje nad fenomenem Gumisiów, to i tak lepsze to będzie, aniżeli dalsze pijackie rekolekcje…
Tu na szczęście kieliszek jest metaforyczny a symbolizuje ludzka duszę 🙂 Czytałam książkę o medytacji chrześcijańskiej i zostawila ona we mnie smętne poczucie, że medytacja w prezentowanym w niej wydaniu jest mało chrześcijańska. Tytułu niestety nie moge podać.