Kasia namówiła mnie na spektakl ze względu na gościnnie występującego Daniela Olbrychskiego, bo sama z siebie za tą sztuką Szekspira nie przepadam. To jedna z tych historii spod jego pióra, w których na scenie żywy zostaje tylko inspicjent, bo nawet sufler dostal odłamkiem. Moja niechęć zresztą świadczy tylko o tym, że ta historia ma moc, inaczej by mnie aż tak nie odpychała.
W tej adaptacji sztuka okazuje się być boleśnie współczesna, powiedziałabym nawet, że prorocza: historia starca rozdającego swoje królestwo między córki, które potem boleśnie udowadniają mu jego starczość i niemoc, zabrzmiało dla mnie jak memento dla tych, którzy współcześnie chcą zalegalizowac eutanazję. Przed głosowaniem powinni zdecydowanie obejrzeć ten spektakl i wsłuchać się w tekst. Momentami aż boli.
Inscenizacja świetna, poprowadzona pewną ręką. Bardzo przemyślany dźwięk i efekty scenograficzne – Teatr Stu ma scenę niemal zintegrowaną w widownią, więc wrażenie bycia wewnątrz sztuki jest dojmujące. Scena jest wysypana piaskiem i w wielu momentach on także gra, choćby deszcz na początku drugiego aktu burzy. Kiedy oślepiony Glocester pełznie do Dover, odmiatając powierzchnię, odsłania podświetloną na czerwowo podłogę – jakby pełzł we własnej krwi. Piasek wylatuje w powietrze, sypie się na pierwsze rzędy widowni – scena jest jak arena starożytnego cyrku. Z tą epoką skojarzył mi się też moment oślepienia Glocestera: w migających stroboskopowych światłach Goneryla i Regana rzucają się na starca, a wcześniej krążą wokół niego jak drapieżne zwierzęta wokół ofiary, którą pragną zaatakować. Jest w nich coś harpii i coś z lwic. Zresztą skojarzenia to przekleństwo – pani dwa rzędy niżej skojarzyła je z feministkami, czym nie omieszkała się podzielić z osobą obok scenicznym szeptem. Skończyło się tym, że oto przede mną rozgrywa się tragedia a ja brechtam. Cóż.
Pomimo, że afiszową gwiazdą był Daniel Olbrychski, to w moim osobistym odczuciu przyćmil go Olek Krupa jako Kent. Potrafił zbudować napięcie, genialnie podawał tekst i na dodatek był tak samo rewelacyjnym błaznem, jak dworzaninem. Tu zresztą podejrzewam reżysera o cytat z „La Strady”, cytat w sensie kostiumowym – zniszczony melonik, wytarte płaszcze i pasiaste podkoszulki wyglądały jak zdarte z Gelsominy i Zampano. Podobieństwo zwiększał fakt, że błaznami zostają Kent i Kordelia, więc pod względem płci też by się zgadzało.
Lear był bardziej wyrazisty w drugim akcie. Sceny szaleństwa miały w sobie dużo emocjonalnego napięcia, dobrze utrzymanego i przez to uderzającego. Wytworzyła się dwa alternatywne światy: odrzuconych błaznów, którzy jednak widzą dalej i lepiej, i posiadających władzę a w zasadzie dążących do niej, którzy są tak naprawdę ślepi. Wstrząsający jest, w pierwszym akcie, monolog Edmunda, który z olbrzymią jasnością widzi, że dokonujące się zło jest ludzkim wyborem a nie astrologiczną determinacją, co nie przeszkodzi mu później próbowac uciekać od konsekwencji zdrad dokonanych własnymi rękami.
Świetnie zagrana była też postać „ogonowa”, czyli Oficer Oswald (Michał Rydzewski). Lekko kpiący, posłuszny sługa, ale raczej obserwator. Delikatnie cyniczny, spokojny, wybijający na kotłach rytm sztuki. Ostoja spokoju w tym pandemonium burz, walk i namiętności, na dodatek starająca się przy tej okazji jak najwięcej (choć w bezpiecznych granicach) urwać dla siebie.
Spektakl zaczyna się od gromów i powstania Króla Leara spod ziemi a potem napięcie tylko rośnie. Co prawda sugestie, że Leara ze starszymi córkami łączyły relacje kazirodcze, odbierają siłę królewskiej skardze na bezduszność sióstr, jednak poza tym spektakl wydaje się spójny. I fascynuje. Myślę, że będzie jeszcze do mnie wracał.