Ostatnio chadzam sobie na adorację do św. Floriana. Znalazłam tam miejsce dla siebie na ten akurat czas i dobrze mi w nim. Na końcu lewej bocznej nawy miga mi bł. Jan Paweł II, jeszcze jako Karol Wojtyła, w czarnej sutannie, z różańcem. Obraz pozbawiony lukru, za to pełen niesamowitego ciepła. Drugą osobą, która często przychodzi mi na myśl, kiedy klęczę w kaplicy, jest Andrzej Kijowski. Też związany z tym miejscem, wieloletni ministrant, dla którego „każdy kąt, każdy lichtarz, każdy ornat” tego kościoła były znane, potem buntownik. Tak wspominał w „Tropach” swoje spotkanie z Prepozytem:
Któregoś dnia minęlismy się przed domem. Było zimno, szliśmy obaj skuleni, z rękami w kieszeniach. Ja miałem 22 lata, on 30. Więcej niż chciałem, wiedział od mojej matki, która odbywała z nim długie rozmowy, oczywiście, głównie na mój temat. Zobaczywszy mnie, zwolnił kroku, prawie przystanął i patrzył. Czekał. Minąłem go, ocierając sie prawie o ramię, bez słowa, bez gestu, albowiem na plecach moich siedział diabeł pychy. Wcisnąłem ręce głębiej w kieszenie i wytrzymałem jasny, pytający wzrok. Było mi gorąco, jakbym przez ogień przelazł.
Tajemnica stałości miejsca będącego kotwicą dla zmienności pokoleń. Przestrzeń spotkań, nawet jeśli pierwsze z nich jest minięciem się i odmową kontaktu. Potrzebowałam minąć próg 30 lat, i to zostawić go sporo w tyle, żeby zrozumieć, że wysoka kultura, której przedstawicielami byli obaj „floriańczycy”, jest arką ocalenia. Jedyną nam daną.
Kultura polska od samych początków jest kulturą słowa – budowaliśmy z drewna, malarzy sprowadzaliśmy z Południa a rzeźbiarzy z Zachodu. Ale słowo było nasze, giętkie i wymowne, choć język należy do najtrudniejszych na świecie. Słowo, niosąc idee, kształtuje świat. Niepozorne, ledwo uchwytne a jednak możne.
Dlatego czytanie ma sens, zwłaszcza czytanie tego, co trudne i może nie do końca zrozumiałe w pierwszym odbiorze. Buntowałam się, że po co tyle zadrukowanego papieru, skoro ambitne dziela czytają głownie fascynaci i snoby (których liczbę znacząco zmniejsza fakt, że to często jest dwa w jednym). Ale teraz, z roku na rok, coraz bardziej jestem przekonana, że tu działa zasada „I’m ready”, o której pisałam poprzednio. Książki czekają, cierpliwie, aż wyciągniesz po nie rękę, otworzysz, bo w twoim sercu narodziły się pytania, na które odpowiedzi pieczołowicie zostały zapisane wiele lat temu przez kogos innego, kto przeszedł tę samą drogę. I zostawił ci trop, żebyś nie zabłądził i nie tracil energii na poszukiwania szlaku. I przez to doszedł dalej.
Kilka miesięcy temu otworzyłam Kijowskiego i teraz do niego wracam, żeby odnaleźć odpoczynek. Ojciec Michał polecił mi doktorat Agnieszki Tomasik „(Nie)napisane arcydzieło”, który jest świetnym wprowadzeniem i jednocześnie komentarzem do twórczości Kijowskiego, korzystając z deszczowego urlopu, uzupełniam wiedzę na temat autora „Tropów”.
W głowie ponadto czeka pomysł na książkę na podstawie teologii ciała, „Miłość i odpowiedzialność” razem z katechezami środowymi cierpliwie czekają, aż znów do nich siądę.
A czasie sobie wyznaczonym chadzam do św. Floriana. Spotkać się.
PS
Nie moge sie uwolnic od poczucia, że fragment pod cytatem z Kijowskiego od kogos ściągnęłam, tzn. że ktos już to napisał i to w bardzo podobny sposób. Gdybyście trafili na podobny tekst, proszę o podrzucenie namiarów bibliograficznych 🙂