Ta część zaczyna się od romansu a potem napięcie tylko rośnie.
Przyjmowanie natchnień, czyli jak dać się poderwać Bogu. Sztuka w trzech aktach
Motto alas definicja: Natchnieniami nazywamy wszelkie wewnętrzne upomnienie lub wzruszenie, bądź bojaźń, bądź żalu, bądź niezwykłego pociągu ku rzeczom Bożym, tudzież wewnętrzne oświecenie duszy, które sprawia w nas bezpośrednio Bóg, w Swojej ojcowskiej troskliwości i miłości uprzedzający w en sposób swymi błogosławieństwami nasze serce.
Akt I. Pannę trzeba prosić
Swego czasu udało mi się półlegalnymi metodami zdobyć nagrania rekolekcji, które dla pewnego zamkniętego, zakonnego grona wygłosił Michał Zioło OCSO. W pewnym momencie pada tam stwierdzenie, iż silnie sfeminizowane grono słuchaczy kazań lubi przede wszystkim patrzeć. Jak lubię Trapistę, tak tu się pomylił.
Kobiety przede wszystkim lubią SŁUCHAĆ.
I do tego fenomenu odwołuje się Franciszek Salezy rozwijając swoją metaforę dotyczącą przyjmowania Bożych natchnień. Otóż Bóg, jak zakochany i starający się o pannę mężczyzna, mówi do niej, wciąż jej sie przypomina. Tak postępował Bog wobec Izraelitów na pustyni, to przede wszystkim robił Jezus w czasie trzech lat aktywnego głoszenia i tak działa obecnie w stosunku do każdej duszy. Jest przy niej obecny i delikatnie się przypomina. Świetnie uchwycił ten fenomen Kieślowski w zakończeniu pierwszej części „Dekalogu”, kiedy na ciemnym moniotrze komputera wyświetla się samoczynnie napis: „I’m ready”.
Akt II, Panna przyjmuje służby z upodobaniem (lub nie)
Jak można mieć upodobanie w grzechu, tak można mieć i w dobrym. Istnieją dziesiatki, jeśli nie setki sposóbów, na jakie może kobieta okazać mężczyźnie, że nie ma nic przeciwko jego staraniom jednocześnie nie podejmując decyzji co do ich przyjęcia. Podobnie jest z duszą: można przyjmować pocieszenia, prosić o kolejne modlitwy wstawiennicze i prosić o słowo, rozpoznawać Boże natchnienia i cieszyć się z ich otrzymywania i… nic z tego może nie wynikać.
Uszy i serce są otwarte, chętne, bo to w końcu tak mile łechce próżność, że On, sam Bóg, że przychodzi, mówi, zabiega… I to jest chyba jedyna sytaucja w której próżność może owocować dobrem. I tu zalecam przywiązanie szczególnej uwagi do słowa „może”. Gdyż albowiem dopiero akt trzeci wieńczy dzieło.
Akt III, Przyzwolenie
Dopiero ono „stanowi akt cnoty”, jak pisze św. Franciszek.
Boga raduje przyjęcie nasza otwartośc na natchnienia, jak starającego się cieszy to, że panna okazuje przychylność. Jednak wystarczy sobie wyobrazić sytuację, gdy panna traktuje naszego podrywającego na zasadzie back up’u (w biznes lengłydżu: zapas, zabezpiecznie na wypadek porażki, kopia zapasowa): jak mi nie wyjdzie na głównym froncie, to zawsze mam zapewnione miękkie lądowanie. I Bóg stara się, cieszy się z widzianej przychylności i otwartości, a tu ostatecznie dusza Mu mówi, że woli Mistera Mamona i jego wypasionego merca. Bo ten związek wg niej lepiej rokuje.
Zalatujące niemieło chlewikiem, czyż nie?
Dlatego tym, co ostatecznie się liczy, jest postępowanie według natchnień:
„Przyzwalaj na święte natchnienia przyzwoleniem zupełnym, miłosnym i stałym. W ten sposób – innego zaś nie ma – zniewolisz sobie Boga i będzie ci On wdzięczny za twoje uczucie. (…) Przyzwoliwszy na natchnienie staraj się pilnie o jego owoce, natchnienie to wykonując – to własnie jest dopełnieniem prawdziwej cnoty. Bo przyzwalac w sercu a nie spełniać w uczynku, to to samo, co sadzić winnicę, a nie chcieć z niej wina”.
Ta sztuka to kompozycja otwarta – sami dopisujemy jej zakończenie. Sądzę, że w tym przypadku lepiej nie dawać ujścia swoim upodobaniom do melodramatu (jeśli ktoś takowe posiada). Radziłąbym się inspirowac raczej Jane Austen 😉
Warto jeszcze tylko na koniec wspomieć, jak robi to Salezy, o dwóch istotnych częściach składowych tej historii. Przyjmowaniu i rozeznawaniu natchnień bardzo dobrze służy regularna spowiedź – oczyszcza duchowy wzrok i słuch, pomaga dostrzec i ucieszyć się rozwojem Bożego życia w nas i rodzi dziękczynnienie. Taka forma terapii małzeńskiej, jeśli mamy być wierni metaforze użytej przez autora Filotei.
Drugim istotnym elementem jest częsta komunia święta. Szczegółowe zalecenia Salezego obecnie mają w tym przypadku głównie jedynie wartość historyczną, gdyż od początku XX wieku w Kościele promuje się jak najczęstszą komunię – wcześniej była ona traktowana podejrzliwie, pisałam juz o tym przy okazji recenzji żywotu św. Katarzyny ze Sieny. Święty Franciszek wybrnął z sytuacji okazując mistrzostwo dyplomacji („nie zalecam częstej komunii, ale i jej nie ganię”), współcześnie jednak najistotniejsze wydaje mi się z jego pouczeń inne:
„Jeżeliby ktoś ze światowców pytał cię, dlaczego tak często przyjmujesz komunię świętą, odpowiadaj, że to dla nauczenia się miłości Bożej, dla oczyszczenia się z codziennych niedbałości, dla pozbycia się twoich wad, dla umocnienia się w niemocach i dla pocieszenia się w smutkach.
Powiedz im, że częsta komunia służy wszystkim: doskonałym, by w doskonałości wytrwali; niedoskonałym, by się doskonałymi stali pijąc wciąż z tego źródła doskonałości; mocnym, by nie osłabli; słabym, by się wzmocnili; chorym, by ozdrowieli; zdrowym, by pilnie zachowali się w zdrowiu. I dodaj, że ty, jako niedoskonała, niemocna i chora, potrzebujesz wciąż czerpać tam, gdzie doskonałość, gdzie moc i gdzie zdrowie”.
Żeby przyjąć miłość i ją okazać. Tak po prostu.
Żeby człowiek miewał natchnienie, że nie powinien pałaszować słodyczy :-). I realizacja tego natchnienia przebiegałaby bezboleśnie i bez przełykanej śliny jak przechodzimy koło stoisk z czekoladą na przykład. A tak na serio to trochę się tych natchnień boję, bo od razu kojarzą mi się z przymusem. W ogóle Bóg chrześcijański – mimo, że nie powinien – to na pierwszy ogień kojarzy mi się z obciążaniem człowieka a nie uczynieniem go lekkim, szczęśliwym i spełnionym.
Akurat te skojarzenia to przekleństwo i z prawdą o natchnieniach nie mają za dużo wspólnego 😉
Oj tak to potrafi być przekleństwem. Ja nawet opracowałam plany / w czterech wersjach/ jak z tym „przekleństwem” walczyć jednocześnie przekleństwa nie eliminując całkowicie z życia, ale umieć się nim cieszyć w rozsądnych ilościach.
Gratuluję, mnie samą tez to czeka 🙂
Gratulacje co do planów przyjmuję :-). Natomiast ich realizacja nie udała mi się. Jak zawsze.
Sprecyzuję, że pisałam o „przekleństwie” ze słodyczami, choć złe myśli, fałszywe wyobrażenia o Bogu też mogę być przekleństwem i utrudniać praktykę wiarę i życie nią.
Co do Filotei to jestem mocno sceptyczny, więc zmilczę 🙂
Natomiast Twoje, a choćby i Franciszkowe myśli o relacjach kobieco-męskich, nazwanie ich – także współczesnym, obrazowym językiem – wydało mi się bardzo trafne i terapeutycznie pomocne 🙂 Tu akurat francuskie myślenie się sprawdza 😉
Widać też, że notka pisana w dobrym nastroju/natchnieniu – a używaj go dobrze, Pisarko 🙂 Pozdrawiam i – jak się uda – do zo 🙂
O, ciekawa jestem powodów twojego scpetycyzmu wobec Filotei… A nastrój rzeczywiście dobry – mam urlop.
Odpozdrawiam!
Najkrócej mówiąc:
Na ile poznaję „Filoteę”, czytając o niej u Ciebie, wydaje mi się, że wiele w niej autosugestyjnej krzątaniny, projekcji szczelnie zamulających uwagę, „pobożnych życzeń” na miarę człowieka, a mało otwartości na B. Prawdziwego… Czy można napisać instrukcję bycia świętym, a co więcej: instrukcję obsługi B.? Owszem, bywają proste, trafne spostrzeżenia – w życiu dobrze takie usłyszeć raz po raz, w stosownym momencie, ale takie ich nagromadzenie w jednym miejscu, w formie zwartego poradnika budzi wspomniany sceptycyzm. Subiektywny zresztą 🙂
Dziękuję, że chciałes się tymi uwagami podzielić 🙂
Być może te wszystkie wady to wady oczu, przez które to czytasz, czyli moje 🙂 Muszę się temu przyjrzeć. Salezy zastrzega też, że to wskazówki dla początkujących, zetknęłam się z tym raz czy dwa w tekście. Sama „Filotea” w dużej mierze jest też o wiele mocniej warunkowana czasami, w jakich zostąła napisana niż dzieła innych mistrzów duchowości, bo jest skierowana do świeckich a my żyjemy w o wiele mocniej naznaczonej danymi czasami rzeczywistości. To tak na obronę Franciszka 🙂
Z tej kobiecej umiejętności słuchania rodzi się jeszcze jeden pożytek, o którym również wspomina Salezy – przy rozeznawaniu trzeba uważnie słuchać także swojego duchowego przewodnika, by nie dać się oszukać fałszywym natchnieniom podsuwanym przez szatana. W tej kwestii sporo do powiedzenia miałby też św. Ignacy z Loyoli.
PS. Wyznanie Pani Redaktor, że nie zgadza się w czymś z ojcem Michałem jest co najmniej sensacyjne! No, ale w kwestiach kobiecych trapiści niekoniecznie muszą być specjalistami 😉
Dziękuję za kolejny odcinek ‚Filotei’ 🙂
Co do rozeznawania to słuszny dodatek, ale nie wchodziłam w to szczegółowo, bo tyle razy juz pisalam na blogu, że do rozeznania trzeba spowiednika, że tym razem juz sobie darowałam. I ti rzeczywiście najlepszym ze znanych mi fachowców jest św. Ignacy z Loyoli.
A co do trapisty to brak wietnego rozeznaia w kobiecej psychice raczej świadczy na jego korzyść 😀 Za to Salezy znał sie na niej rewelacyjnie, to widac w „Filotei”.