Czuję lincz w powietrzu, ale co mi tam. „Pieśń lodu i ognia” George’a R.R. Martina jest świetnie napisaną historią, wielowątkową, z mnóstwem dalszych i bliższych planów, które się ze soba przeplatają, krzyżują i wzajmnie siebie warunkują. Zasysa do swojego świata i więzi w nim tak, że trudno się z niego mentalnie wyrwać. Jest w niej też kilka postaci, które intuicyjnie zaczyna się darzyć sympatią i chce się poznać ich dalsze losy. Ale pod dwoma aspektami według mnie jest to zła książka.
Po pierwsze autor nie do końca sobie poradził z „prowadzeniem” dziecięcych postaci – kilkulatki nie myślą kategoriami, które przypisuje im autor. Nie myślą długofalowo i nie mają przede wszystkim zdolności myślenia abstrakcyjnego. Wiele rzeczy przyjmują na zasadzie: „jest, bo jest” i mają znacznie bardziej rozbudowane myślenie magiczne.
Po drugie – w tej opowieści nie ma światła. Jeśli pojawia się choćby jego błysk, natychmiast zostaje zadeptany. Przemoc, kłamstwo, obłuda, krew i seks ograniczony do rozładowania napięcia. Bohaterowie boją się kochać, bo jak zapach krwi ściąga wilki, tak miłość w tym świecie sprowadza zagładę. To świat bezradnych bogów i pragnienia władzy, nawet jeśli miałaby ona dotyczyć wypalonych do ziemi i bezludnych księstw. I w tym wymiarze jest według mnie świat całkowicie antyewangeliczny.
U Tolkiena nawet w największej ciemności pojawiają się nuty dobra – gdzieś w tle wszystkich wydarzeń powraca refren, że jest Ktoś większy, kto pragnie zwycięstwa Froda i nad nim czuwa, jednocześnie pozostawiając mu wolność. U Martina bohaterowie są samotni a otaczająca ich ciemność jest perfekcyjna: duszna, lepka i przenikająca do szpiku. Nie zostawia żadnej nadziei. Jeśli chcesz przetrwać, musisz zapłacić haracz z części swojej duszy. Drugiego tomu nie doczytałam już do końca, prześledziłam tylko wątki interesujących mnie postaci – po lekturze rozdziału zaczynałam czuć lodowaty smutek, jakbym należała do Nocnej Straży.
Więc może jednak nie jest to zła saga – to cykl świetnie opisujący piekło. Albo przynajmniej jego przedsionek, bo jest w narrracji kilka postaci pozytywnych, które do piekła raczej nie pasują. Wciąga i fascynuje zostawiając czytelnika w poczuciu bezradności wobec zalewającego wszystko brudu i mroku. W klimacie późnego listopada, bez nadziei na Boże Narodzenie.
Myślę, że za tą wizją stoi specyficzne spojrzenie na człowieka. Bardzo pesymistyczne, ale w masce realizmu. To człowiek pozbawiony perspektywy wieczności, uwięziony w doczesnych pragnieniach i lękach a przez to zredukowany do zwierzęcej perspektywy. Jak to dobrze, że to nie jest cała, choć sugestywnie podana, prawda o nas.
Recenzja jest dość ostra , ale jest w niej prawda o sadze . Razem z sagą powino kupić sobie zapas chusteczek .
osobny do każdego tomu 😉
Bardzo ciekawa recenzja i ja, na początku mojej przygody z Martinem, odczuwam to samo. Zaczynam od nienawiści do człowieka, który z tęsknoty za własnym królestwem, a więc z bólu tułaczki, sprzedaje własną, mądrą i piękną siostrę. A to dopiero początek.
Mimo tego zamierzam przeczytać. A Ty skończyłaś już drugi tom? 🙂
Dobrnęłam do końca ale nie jestem w stanie czytać dalej.
Pingback: Kobieca definicja siły | magdalenka