Zwlekałam, zwlekałam, ale zajrzałam na bloga suzet i czas zwlekania się skończył. Otóż Kochane Bardzo Przejęte Dziećmi Mamy – polecam wam świetne, bo lekkie i mądre czytadło. Książkę znaczy się.
Połknęłam ją w drodze z Poznania do Krakowa, a zaopatrzyli mnie w tę lekturę studenci seminarium o teologii ciała (bardzo miły prezent na zakończenie zajęć – dziękuję raz jeszcze 🙂 ). Autorką jest Agnieszka Grzelak, tytuł to „Matecznik”, a za całość jest odpowiedzialne dominikańskie „W drodze”.
Te 346 stron czyta się rewelacyjnie. Autorka nadała treści kształt dziennika matki czterech córek (tu podejrzewam autobiograficzne inspiracje, bo pani Agnieszka ma właśnie cztery córki i pisze bajki oraz maluje). Matki, która ma swoje dni uciekania od rodziny, potwornych migren i pielęgnowania domu pełnego smarkająco-charkającego przychówku. Także dni przygód, marzeń i spotkań; zachwytu nad pięknem świata i spokojnych kaw przy porannym stole (o ile umiłowany małżonek nie pozostawił na nim serowo-okruszkowego bałaganu po robieniu sobie kanapki). Kiedy czytałam kolejne strony, przypominały mi się kolejne moje znajome i ich opowieści o tym jak bardzo nie dorastają w swoim poczuciu do wpisanych w siebie standardów, jak je to boli i jak nie potrafią sobie czasem poradzić z problemami, które wydają się przerastać rzeczywistość jak plesń dojrzewający ser.
Co bardzo pozytywne, to rady jak rozwiązać konkretne kłopoty wychowawcze, albo wybrnąć z kłopotliwych sytuacji. Bez dydaktyki czy moralizatorstwa, po prostu podane w treści; wpisane w narrację.
Myślę, że wiele matek odnajdzie się w tej książce, zaczerpnie z niej siłę i pocieszenie, że mama nie musi być doskonała – musi przede wszystkim być. Dobra lektura na smętne chwile po sytuacjach, które zostają w pamięci jako wspomnienia krzyczące o rodzicielskiej porażce. Nawet jeśli porażką jest ona wyłącznie według rodzicielki 🙂
Na zachętę apetyczny cytacik:
„Celowo napisałam ‚kobiety domowe’, a nie ‚kury domowe’. Moje przyjaciółki i znajome nie mają w sobie nic z drobiu. Bo jeśli jest się kurą, to jest się nią niezależnie od aktualnego miejsca bytowania. Mogą więc istnieć:
kury biurowe
kury pocztowe
kury biznesowe
kury szkolne
kury przychodniane
kury sklepowe
kury polityczne… itp.
Myślę, że nazwa „kura domowa” została wylansowana przez inne przedstawicielki drobiu, które prowadząc czynne życie zawodowe, chcą przez sam ten fakt ukryć swoją kurowatość”.
Sprawdzę pewnie na żywym organizmie swojej żony a zarazem matki trzech dziewczynek. Dam znać co i jak się rozwija…
🙂
Dzięki. Przyda się 🙂
Mam nadzieję 🙂
Tak sobie mniemam, niezbyt serio i nazbyt dyletancko, że to określenie „kura domowa” nie jest przypadkowe.
Bywa, że dla żartu używa się określenia łacińskiego „cura domestica”. Otóż, o ile drugi człon wyrażenia jest zrozumiały powszechnie („domowa”), to warto zwrócić uwagę, że pierwszy oznacza „troskę” (źródłowo obecny w polskich słowach kuracja, kurator, prokurator). Cura domestica to zatem tyle, co troska domowa – a to, na głębokim poziomie znaczeń, nieświadome odniesienie do Hestii/Westy, opiekunki ogniska domowego.
Ba, istniało też wyobrażenie Cury jako bogini (można sobie poczytać w angielskiej Wikipedii – bardzo ładna opowieść).
Wiele by snuć bajań przy wieczornym ognisku, ale niech to na sen dobry kurom domowym wystarczy – którego życzy miłośnik wszelkiego ptactwa, kurek na kościele (co to się kręci wkoło, gdy Wiater wieje).
Dobre 🙂 To ja polecam w zbliżonym temacie świetną pozycję Moniki i Marcina Gajdów „Rodzice w akcji„. Mądra, zawierająca świetne (wypróbowane) rady wychowawcze, a w dodatku napisana z wyjątkową lekkością i dużym poczuciem humoru.
A ja tam lubię swoją Kurę, czy jak ja zwą…:-)
No, zasadniczo jest tak, że dobra rodzina jest ufundowana na miłości męża do żony. I to bynajmniej nie z powodów finasowych ufundowana 😀