Przedziwna była dzisiejsza msza konwencka. Taką dobrą, jasną przedziwnością. Od rana pada, więc brak słonecznego światła, ale z tej mszy pamiętam właśnie światło. Bracia odmawiali jutrznię w stallach. Po jej zakończeniu bez słowa każdy przeszedł do swoich obowiązków w przygotowaniu liturgii. Bez pośpiechu i nerwowości, jakby przygotowywali świąteczny posiłek. Rozstawiali krzesła, przygotowywali naczynia.
W kościele było niewielu, jak na ten kościół, wiernych – widocznie deszcz i nocne czuwanie wystawiły gorliwość wielu na zbyt dużą próbę. Albo po prostu mieli inne plany. Tak więc było kameralnie. Pachniało intensywnie różanym kadzidłem, paschał palił sie jasnym światłem, liturgiczne potknięcia kwitowane były spokojnym uśmiechem, a brat Rafał pięknie wyśpiewał sekwencję. Ojciec Jakub powiedział kazanie o delikatności Boga i coś z tej subtelności w tej liturgii było; jakby jedwabna nić, delikatna a mocna, która dawała to poczucie wspólnoty.
Spotkania w wielkanocny poranek, przy pustym grobie, ze świadomością, że możemy wybrać zmartwychwstanie.
Wybrać zmartwychwstanie, hm….
Z tym, ze miłość, ta ludzka, odmienia niewyobrażalnie.
A co dopiero miłość Boża!