Niejaki Alexander Ross z Institute for the Psychological Sciences pochylił się z troską nad problemem malejącego od jakiegoś czasu poczucia szczęścia w amerykańskim społeczeństwie (badania: Stevenson i Wolfers 2006) . Prześledził zmiany w zachowaniach i wzorcach społecznych, które zaszły przez ostatnie 30 lat i zauważył dwie istotne kwestie. Spadek poczucia szczęścia łączy się, i to nie jedynie jako występowanie w jednym czasie, ze spadkiem uczęszczania do kościoła. To raz. Ciekawsze jest dwa.
Otóż ów spadek poczucia szczęścia w o wiele mniejszym stopniu dotyczy kobiet regularnie uczestniczących w liturgii. Te, które chodzą do kościoła, czują się szczęśliwsze i intensywne zmiany w mentalności oraz strukturze społecznej nie mają tak dużego negatywnego wpływu na ich psychikę.
Jedynie na marginesie wspomnę, że te trzydzieści lat to czas po rewolucji seksualnej, która miała przynieść wraz z pigułką i aborcją na życzenie oraz podwyżką kobiecych dochodów likwidację przyczyn nieszczęść w kobiecym życiu, a więc podnieść poczucie szczęśliwości. Istotne dla mnie jest to, że ta okropna, patriarchalna, despotyczna i co tam jeszcze chcesz „instytucja” z jej kultem i zespołem zachowań oraz norm jednak daje uczestniczącym w jej życiu kobietom poczucie szczęścia.
Tricky, isn’t it?
PS
Odpowiadając na pytanie Hansa w komentarzach: sprawdziłam – Ross nie rozbijał wyników na wyznania, ale jeśli jest związek między poziomem szczęścia a chodzeniem do kościoła w ogóle, to z dużą dawką pewności możemy uznać, że dotyczy to także KK. Chociaż faktycznie społeczeństwo amerykańskie w większości jest protestanckie.
Ciekawe do jakiego Kościoła, czy wspólnoty chrześcijańskiej kobiety chodzą? A więc instytucja może być nie koniecznie patriarchalna (czytaj – roemisch-katolisch). Są wspólnoty w USA i to dość liczne o innych cechach hierarchiczno-instytucjonalnych, gdzie kobiety „inaczej” realizują swe powołanie do apostolstwa, będąc nawet „biskupami” i „księzulkami”. Czy badania dotyczą tylko Kościoła rzymsko-katolickiego? I pytanie kto daje kobietom poczucie szczęścia czy instytucja, czy Bóg, wspólnota, drugi człowiek?
Kto precyzjnie – nie wiem, bo nie mogę ściągnąc całości artykułu, coś im się na stronie zawiesiło. Autor jest chyba katolikiem, w tekście powołuje isę na św. Augustyna.
Chodzi o generalnie wyższe poczucie szczęścia u kobiet chodzących do kościoła, pewnie te wszystkie elementy, które wymieniasz, są istotne. Co nie zmienia faktu, że to, co według określonych nurtów feministycznych ma być źródłem zniewolenia i nieszczęścia, okazuje się być jednym z czynników tworzących wyższe poczucie szczęścia.
Pomijam fakt, że istnieją także wspólnoty, które mają o wiele bardziej rygorystyczne spojrzenie na np. posłuszeństwo żony mężowi niż KK, co „równoważy” nurty feminizujące (nota bene coraz bardziej wymierające).
Kobiety lubią emocjonalne ciepełko, garną się do ludzi, garną się do Boga, kaźdego chcą kochać, jak brata, siostrę, ojca i matkę, lepiej czują się w stadzie, we wspólnocie, łatwiej mówi się im o uczuciach i emocjach, religia ma dla nich bardziej egzystencjalny i emocjonalny a mniej intelektualny i filozoficzny wymiar. Są traktowane jak stado głupich, afektowanych i nawiedzonych dewotek, owiec przez stado zadufanych w sobie, przemądrzałych baranów. Ale na szczęście Kościół nie jest ani kobietą ani mężczyzną. Jest sumą ludzkich ułomności i siły tworząc wartość nadrzędną jaką jest Wspólnota Stołu i równość każdego człowieka względem Boga.
@aG
Coś w tym jest, a nawet kilka (jakichś) racji…
Najciekawsze w tym wszystkim jest przecież to, że rewolucja seksualna nie doprowadziła (i prawdopodobnie nie miała doprowadzić) do wyzwolenia, wolności kobiet, lecz właśnie do zniewolenia ich na korzyść pożądliwych mężczyzn. Nie oszukujmy się – antykoncepcja i ogólnodostępna aborcja sprawia, że kobiety spokojnie mogą stać się laleczkami „do dmuchania”, bez obawy o przyczynianiu się do przyrostu naturalnego…
Nie mówiąc o konieczności utrzymywania dzieci, które sie poczęło
Im dłużej siedzę w tej tematyce, tym wyraźniej widzę to, o czym piszesz. Dlatego kobiety nie są szcżęśliwsze – zresztą świetnie o tym pisze Dawn Eden w „Dreszczu czystości”.