Na to pytanie od wieków udzielono już wiele odpowiedzi. Dlaczego właśnie cierpienie? I czy o ból i cierpienie tu chodzi?
Pierwsza odpowiedź, jaką znalazłam dla siebie, brzmiała: po to, żeby znak miłości Boga do nas był wyrazisty. Żebyśmy nie potrafili przejść wobec niego objętnie, bo jeśli ktoś dla nas umiera i to jeszcze w taki sposób, fakt ten bije po oczach i sercu.
Ale potem odpowiedź ta przestała mi wystarczać.
Obecnie jestem na etapie odpowiedzi do jakiej próbował dziś swoich słuchaczy doprowadzić na swoim wykładzie o. Michał Paluch. Albo przynajmniej takie mam wrażenie, że o tę odpowiedź mu chodziło. A jak ona brzmi?
Popatrzcie na dziecko, najlepiej noworodka. Jego jedyną bronią jest płacz. Jest zależny, całkowicie. To rodzice swoją postawą określą czy będzie to zależność miłości, czy zależność niewolnicza. Chrystus staje się dla nas noworodkiem – nie tylko w betlejemskim żłóbku. Wydaje się w nasze ręce jak kruche dziecko, które jest miłością, która pragnie być przyjęta. Ono ma do zaofiarowania miłość – tylko i aż tyle.
Jezus przychodzi mając do zaoferowania Bożą miłość – tylko i aż tyle. Są tacy, którzy Go przyjmują na zasadzie miłości, są tacy, którzy depczą przyniesiony przez Niego dar i traktują Go jak swojego niewolnika, nad którym mają prawo życia i śmierci. Jezus przecież umiera śmiercią zbuntowanego niewolnika, bo dla tej kategorii ludzi przeznaczony był krzyż.
Krzyż jest konsekwencją Jego całkowitego wydania się w nasze ręce i naszej decyzji co zrobimy z tym darem. Jak widać drogi są dwie. Żadna jednak nie zdejmie z nas odpowiedzialności za odpowiedź – Bóg niejako stawia nas pod ścianą kierując do nas swoje Słowo.
W tej sytuacji nawet milczenie jest odpowiedzią.
Bardzo ładne. Do tej pory jakoś chyba bardziej traktowałem krzyż w jego powiedzmy „protestanckim” ujęciu, jako puste drzewo, bez Chrystusa mówiące: Spójrzcie! Oto Zmartwychwstał! Jest tu znów pośród nas. Symbol oparcia i nadziei. Pozdrawiam i zapraszam na mój blog o krzyżach http://www.tabutabu.pl/blog
Dzięki!