Przestronny, szpitalny hol z kamienną posadzką, kioskiem w rogu, szatnią i pseudozielonym zakątkiem z naturalnymi roślinami wyglądającymi jak sztuczne. Szum przesuwanych automatycznie drzwi zza których wieje chłodnym powietrzem lub specyficznym, szpitalnym zapachem. Ludzie przemykają szybko, część to spłoszeni lekko goście, część – przyszli lub byli pacjenci, między nimi parę osób z personelu w gustownych białych bądź zielonych wdziankach. W końcu hol to przestrzeń pomiędzy, przystanek przed szatnią lub kioskiem z gazetami, krótka chwila na zagadnięcie portiera czy założenie ochraniaczy na buty.
I na półokrągłym rzędzie plastikowych krzeseł Ona. Drobna, ubrana na czarno, przez co jej twarz wydaje się być jeszcze bledsza, z zapłakanymi na czerwono oczami. Nerwowo zaplatająca i rozplatająca delikatne, pomarszczone palce. Nie, już nie płacze. Czeka. Może na zakończenie formalności dotyczących wydania ciała zmarłego, może na dzieci, które załatwiają pogrzeb. Samotna, czarna kropka żałoby. Było coś przejmującego w jej postaci, coś, co przyciągnęło mój wzrok i nakłoniło mnie do cichej modlitwy w jej intencji.
Kiedy kwadrans później wychodziłam lżejsza o kilkadziesiąt mililitrów krwi, wciąż jeszcze tam siedziała. W jej twarzy widziałam odblask znanego mi dobrze doświadczenia oglądania świata z perspektywy zaskoczenia utratą. Perspektywy holu wieczności, widoku spod drzwi, wciąż jeszcze uchylonych po tym, jak przeszedł przez nie ktoś najbliższy.
,,Wczoraj byłam na cmentarzu. Nie mogłam zrozumieć słów <> wyrytych w kamieniu. Bolało mnie słońce i piękno przyrody.Zakryłam twarz welonem, żeby na wszystko patrzeć przez krepę”
pamiętnik M. S. Curie z 7 maja 1906, wryło mi się to kiedyś w pamięć
Piękne 🙂